[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Christopher stał niespokojny. Nie mógł się doczekać, aby wejść do środka
i przystąpić do pracy. Nerwowo uderzał palcem tkwiący w pasie śrubokręt.
Na kontuarze stoi obudowa telewizora wyjaśnił Bartonowi Christopher.
Czeka na wmontowanie kineskopu.
85
W porządku powiedział Barton, uśmiechając się. Niech pan wraca
do środka. Nie chcę odrywać pana od pracy.
Christopher spojrzał na Bartona i uśmiechnął się do niego przyjaznie, lecz
jakiś cień pojawił się na jego dobrodusznej twarzy.
W porządku powiedział donośnym głosem. Jeszcze się zobaczymy,
proszę pana.
Proszę pana?! powtórzył Barton zdziwiony oficjalnym tonem Christo-
phera.
Wydaje mi się, że znam pana mruknął Christopher głęboko zamyślony
ale nie bardzo przypominam sobie skąd.
Smutek ogarnął Bartona.
Nie do wiary mruknął.
Wydaje mi się, że coś dla pana robiłem. Skądś znam pańską twarz, ale nie
mogę sobie przypomnieć skąd.
Mieszkałem tu kiedyś.
I wyjechał pan, prawda?
Moja rodzina przeniosła się do Richmond. To było bardzo dawno temu.
Byłem wtedy jeszcze dzieckiem. Urodziłem się tutaj.
No pewnie! Widywałem tu pana. Cholera, zapomniałem. Proszę mi przy-
pomnieć, jak się pan nazywa. Christopher zmarszczył brwi. Ted. . . hm. Pan
tu się wychował. Byliśmy wtedy kolegami. Ted. . .
Ted Barton.
No pewnie. Christopher wsunął rękę do samochodu i uścisnęli sobie dło-
nie. Cieszę się, że znowu tu pana widzę, Barton. Zamierza się tu pan zatrzymać
na jakiś czas?
Nie odparł Barton. Muszę już jechać.
Jedzie pan tedy na urlop?
Tak.
Wielu tędy przejeżdża. Christopher wskazał na drogę, na której zaczęły
pojawiać się samochody. Millgate to stale rozwijające się miasto.
Z przyszłością powiedział Barton.
Jak pan widzi, mój sklep został tak oznakowany i urządzony, aby przycią-
gnąć uwagę przejeżdżających kierowców. Uważam, że będzie tu z każdym rokiem
coraz większy ruch.
Pewnie ma pan rację przyznał Barton.
Myślał o zniszczonej drodze, chwastach i starej ciężarówce. Z pewnością bę-
dzie tu większy ruch. Millgate było odcięte od świata przez osiemnaście lat; ma
sporo do odrobienia.
Zabawne powiedział wolno Christopher. Wie pan, to dziwne, ale
cały czas wydaje mi się, że coś się tu stało. Nie tak dawno. Coś, w czym obaj
uczestniczyliśmy.
Naprawdę? zapytał z nadzieją Barton.
To musiało mieć coś wspólnego z wieloma ludzmi. I doktorem. Doktorem
Morrisem. Lub Meade em. Ale przecież w Millgate nie ma żadnego doktora Me-
ade a. A jedynie doktor Dolan. To miało jeszcze coś wspólnego ze zwierzętami!
Niech pan nie zaprząta sobie tym głowy powiedział Barton, uśmiech-
nąwszy się lekko. Włączył silnik i dodał: Do zobaczenia, Christopher.
Niech pan wpadnie, jeśli pan tu jeszcze kiedyś będzie.
86
Na pewno wpadnę odrzekł Barton, ruszając.
Christopher pomachał mu na pożegnanie. Barton zrobił to samo. Po chwili
Christopher obrócił się na pięcie i ruszył do sklepu. Był zadowolony, że może
wrócić do swojego zajęcia. Płomień rekonstrukcji przeniknął go do głębi był
już całkowicie odtworzony.
Barton jechał wolno przed siebie. Sklepu z towarami żelaznymi i jego dzi-
wacznego właściciela już nie było. To go ucieszyło. Czul, że Millgate lepiej wy-
gląda bez niego.
Minął pensjonat pani Trilling, a raczej to, co nim kiedyś było. Teraz stał tu
sklep samochodowy. Za jego ogromną, witryną widniały lśniące fordy. Zwietnie.
Tylko tak dalej.
To było Millgate takie, jakie mogło być zawsze, gdyby nie pojawił się tu Ary-
man. Walka nadal toczyła się gdzieś we wszechświecie, ale w tym jednym miejscu
zwycięstwo Boga Zwiatła było oczywiste. Być może nie całkowite. Ale bliskie
tego.
Kiedy wyjechał z miasta i zaczął długą wspinaczkę, jadąc w kierunku auto-
strady, przyśpieszył. Droga nadal była popękana i zarośnięta chwastami. Nagle
uderzyła go pewna myśl: Co z barierą? Jest tu nadal?
Nie było jej. Ciężarówki i rozsypanych okrąglaków nie było. Jedynie przy-
gniecione do ziemi chwasty. To go zdziwiło. Jakimi prawami kierowali się bogo-
wie? Nigdy o tym wcześniej nie myślał, ale wydawało mu się w tym momencie
oczywiste, że musieli robić pewne rzeczy, kiedy dochodzili do porozumienia.
Jadąc drogą wijącą się po drugiej stronie gór, przypomniał sobie o dwudzie-
stoczterogodzinnym ultimatum Peg. Pomyślał, że pewnie była już w drodze do
Richmond. Znał ją dobrze i wiedział, że nie jest skora do żartów. Następne ich
spotkanie odbędzie się w sądzie na sprawie rozwodowej.
Barton usadowił się wygodnie w nagrzanym fotelu. Powrót do życia, jakie
dotychczas wiódł, nie był już możliwy. Bez Peg. Wszystko to było już skończone.
Zaczął się z tym godzić.
Tak prawdę powiedziawszy, Peg była trochę nudna.
Zaczął przypominać sobie smukłe, lśniące ciało. Gibką postać rozpływającą
się w zroszonej glebie. Blask czarnych włosów i oczu, kiedy oddalała się od niego,
wnikając w ziemię, która była jej domem. Czerwone usta i białe zęby. I na koniec
błysk nagich kończyn.
Odeszła? Armaiti nie odeszła. Była wszędzie. We wszystkich drzewach, w zie-
lonych polach, jeziorach i lasach. %7łyznych dolinach i górach znajdujących się po
bokach. Była pod nim i wokół niego. Wypełniała cały świat. %7łyła w nim. Była
jego nieodłącznym elementem.
Dwie strzeliste góry rozdzielały się, robiąc miejsce drodze. Barton minął je
wolno. Wznosiły się majestatycznie. Dwa identyczne szczyty połyskujące ciepło
w zachodnim słońcu.
Barton westchnął. Wiedział, że będzie teraz szukał wszędzie jej śladów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]