[ Pobierz całość w formacie PDF ]
też do niczego, okładki po znaczkach australijskich, kryjące w sobie zamienny bloczek numer
106, dwie pęsetki i nożyczki. %7łeby znalezć pęsetki i nożyczki, które miałam na samym dnie
torby, usłałam im biurko całym stosem śmieci, zdolnych ukryć w sobie chyba nawet
kałasznikowa, uroczyście wybrałam z tego elementy maskujące i przeniosłam się na stolik
obok. Komendant położył tam cztery klasery nieboszczyka Fiałkowskiego, elegancko
opakowane w karton, obwiązane sznurkiem i opieczętowane w ośmiu miejscach. Rozwinął to
wszystko.
- Będą panowie musieli opieczętować na nowo - powiedziałam ostrzegawczo.
- Liczymy się z tym - odparł sucho komendant i poza tym ani drgnął. Wcale nie zaczął
szukać laku i pieczęci, a byłam zdania, że powinien.
Niech to piorun strzeli, patrzyli mi na ręce. Gorzko pożałowałam, że nie miałam w
rodzinie kieszonkowca albo iluzjonisty, magika, który nauczyłby mnie w dzieciństwie
podstawowych trików, polegających na zamianie jednych przedmiotów w inne. Bukiet
kwiatów w miejsce królika albo coś w tym rodzaju. Symulując brak rozeznania, zaczęłam
szukać bloczka numer 105, gmerałam się z tym ślamazarnie z nadzieją, że im się znudzi ta
przerazliwa obserwacja, niestety, klaserów było tylko cztery. Gdybyż chociaż z piętnaście...!
Znalazłam drania w ostatnim, co było błędem, bo prokurator doskonale pamiętał, że
poprzednio znalazłam go w mgnieniu oka, i nawet nic nie musiał mówić, wystarczyło, że
prychnął drwiąco. Postanowiłam do końca życia nie lubić prokuratorów.
Przymierzyłam oba formaty havidów, ucięłam właściwy, włożyłam bloczek między
czarny spód i przezroczystą osłonkę, mimo katorżniczych wysiłków poszło mi to zbyt
zręcznie. Strasznie trudno ukryć wprawę... Zaczęłam rozchylać australijskie okładki.
- O! - powiedziałam pouczająco. - Tak to powinno...
W tym momencie do pomieszczenia wdarł się znany mi sierżant, o ile pamiętałam,
Grzelecki.
- Ten z Warszawy przekracza granicę! - krzyknął. - Stoi na szlabanie!
Powinnam była w mgnieniu oka skorzystać z okazji, bloczek 105 wetknąć pomiędzy
resztę havidów, otworzyć australijskie okładki i pokazać im bloczek 106, a otóż nic z tego.
Komendant owszem, zareagował na sierżanta, ale prokurator węszył swoje. Szybciej niż we
mnie błysnęło, wydarł mi z rąk wszystko, bloczek 105 w osłonce, bloczek 106 w okładkach,
trzasnął otwartym klaserem i zgarnął całość na półkę sejfu.
- ...wyglądać - dokończył za mnie. - Rozumiemy. Opieczętowane zostanie za chwilę.
Dziękujemy pani.
O, rzeczywiście, już się rozpędziłam wstać i wyjść, zostawiając im na biurku cały mój
stan posiadania. Mogłam jeszcze zaprotestować z wielkim krzykiem, że zaraz zaraz,
spokojnie, tam jest mój bloczek numer 106, przywieziony dla demonstracji, żądam zwrotu,
ale atmosfera eksplodowała, coś mi mówiło, że to nie będzie dobrze, poza tym do bloczka
numer 106 nie miałam serca. Zciśle biorąc, nie zależało mi na nim wcale i nie umiałam na
poczekaniu wzbudzić w sobie odpowiedniego wybuchu namiętności. Zemściła się na mnie
wrodzona prawdomówność.
Jak chora krowa, zamarłam tam doszczętnie, tępo wpatrzona w prokuratora,
zamykającego sejf kluczami komendanta, w tym sejfie zaś oba bloczki, mój prywatny i ten
upragniony. W ten sposób wzbogaciłam masę spadkową po nieboszczyku Fiałkowskim, co w
najmniejszym stopniu nie leżało w moich zamiarach.
Nie, nie wyrzucili mnie od razu, nie mogli, śmietnik z mojej torby zawalał im biurko,
pieniądze się w nim plątały, nikt nie miał ochoty tego uprzątać, narażając się na idiotyczne
podejrzenia, woleli, żebym to zrobiła sama. Też wolałam. Na szczęście wszelkie sprzątanie
zawsze mi szło jak z kamienia, niczego nie musiałam symulować, zgarnianie tych dóbr
potrwało dostatecznie długo, żebym mogła wysłuchać meldunku i rozkazów.
Wyglądało zresztą na to, że przestali na mnie zwracać uwagę i nakichali na tajemnicę
służbową. W roztargnieniu odpowiedzieli nawet na niektóre moje pytania.
Okazało się, że w tych czterystu kilkudziesięciu facetach, wydłubanych z hoteli,
znalazło się trzech Jakubów. Jeden pochodził z Katowic, jeden z Poznania, a jeden z
Warszawy. Ponadto wiekiem pasował tylko jeden z nich, ten z Warszawy, pozostali
zdecydowanie przekraczali czterdziestkę, a wedle zeznań wszystkich przesłuchiwanych Kuba
Antosia trzydziestki nie sięgał. Płci męskiej można było nie wierzyć, ale dla panienek w
rodzaju Marlenki i Hani facet powyżej czterdziestego piątego roku życia to już był stary
piernik, a nie chłopak do wzięcia. Podejście wysoce racjonalne, osobnicy w wieku zbliżonym
do średniego na ogół są już żonaci i ustabilizowani, nie warto na nich sieci zarzucać, nadzieje
stwarzają tylko ci młodzi.
Warszawski Jakub, odnaleziony dopiero poprzedniego dnia, chwilowo okazał się
nieuchwytny. Nazywał się Zagrajczak, mieszkał zgodnie z meldunkiem w dowodzie, miał
dwadzieścia dziewięć lat, żonę i małe dziecko, jego mieszkanie ziało pustką, bo podobno
żona z dzieckiem udała się gdzieś na świeże powietrze, on sam zaś w ogóle dużo jezdził.
Podobno pośrednik samochodowy, miejsce pracy nieustabilizowane. Tyle udało się wydębić
od sąsiadów, a jakim cudem do policji przybiegła wieść o jego przekraczaniu granicy, nie
zdołałam się dowiedzieć.
Na owej przerazliwie długiej liście, którą, korzystając z okazji, przeczytałam jednym
tchem, znajdowały się jeszcze dwa nazwiska, które zabrzmiały mi znajomo. Piotr Gulemski,
dwie noce, i Ksawery Przecinak, jedna. Nie poświęciłam im zbytniej uwagi.
Cofnęli z granicy tego Zagrajczaka, zdążyli. Trzymałam się komendy pazurami i
zębami, prezentując wszystkie najgorsze cechy własnego charakteru. Przyjechał wściekły jak
wszyscy diabli, wyparł się jakichkolwiek znajomości na terenie Bolesławca, ze zgrzytem
zębów poczekał na konfrontację, co trochę potrwało, bo tylko siedzący Antoś był do
dyspozycji natychmiast, po czym okazał się obcy i nikomu nie znany. W dodatku nie
piegowaty, sama to stwierdziłam, a niemożliwe było, żeby w ciągu dwóch tygodni tak sobie
zdołał poprawić cerę. Wszystkie damy i wszyscy młodzieńcy zgodnie zaświadczyli, że to nie
on. Nie Kuba. Konfrontowanego widzą na oczy po raz pierwszy w życiu.
Odjechał zatem bez przeszkód, jeszcze bardziej wściekły niż przyjechał, mamrocząc
[ Pobierz całość w formacie PDF ]