[ Pobierz całość w formacie PDF ]

¿owaæ przez te podmokÅ‚e pustkowia, a podskoki Diany okazaÅ‚y siê uci¹¿-
liwe i sprawiaÅ‚y ból. Jechali w milczeniu. Szybko pojêÅ‚a, ¿e nawet jazda
na Dianie jest czymS du¿o lepszym od nieznoSnych wstrz¹sów, jakich
doznaÅ‚aby w powozie. ByÅ‚a wdzieczna St. Bride owi, choæ pocz¹tkowo
s¹dziÅ‚a, i¿ zmuszenie jej do konnej jazdy byÅ‚o z jego strony czyst¹ zÅ‚oSli-
woSci¹. Teraz musiaÅ‚a przyznaæ, i¿ wybór Srodka lokomocji, byÅ‚ najroz-
s¹dniejszym wyborem, jakiego mógÅ‚ dokonaæ.
Przybyli do ober¿y, kiedy ostatnie promienie sÅ‚oñca gasÅ‚y ju¿ nad
moczarami. Gdy Kayleigh chciaÅ‚a zsi¹Sæ z Diany, jêknêÅ‚a cicho. Odk¹d
opuSciÅ‚a Mhor, nie zdarzyÅ‚o siê jej odbyæ tak mêcz¹cej jazdy. CaÅ‚a byÅ‚a
obolaÅ‚a i zesztywniaÅ‚a. ZejScie z siodÅ‚a zajêÅ‚o jej, mimo pomocy St. Bri-
de a, sporo czasu. Potem poszła za nim do małego budyneczku o spło-
wiaÅ‚ym oszalowaniu Scian. CzuÅ‚a siê tak rozbita i zmêczona, ¿e obojêt-
nie przyjêÅ‚a brak wygód w ober¿y.
 Rackrent, hej Rackrent!  zawołał St. Bride, gdy weszli do głów-
nej izby. Nie było tam zbyt wielu ludzi, tylko jedna rodzina i trzech czy
czterech bardzo podobnych do siebie mÅ‚odzieñców, niew¹tpliwie braci.
195
Nie zd¹¿yÅ‚a przyjrzeæ siê dokÅ‚adniej otoczeniu, gdy¿ zza przepierzenia
wyszedÅ‚ nagle grubawy, wesoÅ‚y mê¿czyzna, pokazuj¹c w szerokim uSmie-
chu wszystkie zêby.
 Ach, kogó¿ ja widzê! Szlachetny St. Bride! Jak¿e mi ciê byÅ‚o brak
w Georgii!  Rackrent uScisn¹Å‚ mu rêkê, potrz¹saj¹c ni¹ energicznie.
Potem spostrzegł Kayleigh.
 To jest Kayleigh.  MogÅ‚aby przysi¹c, ¿e w k¹cikach jego ust do-
strzegÅ‚a pewn¹ czuÅ‚oSæ, lecz w koñcu doszÅ‚a do wniosku, i¿ ulegÅ‚a wy-
woÅ‚anemu mêcz¹c¹ podró¿¹ zÅ‚udzeniu. Gdy bowiem odwróciÅ‚ siê, by
przedstawiæ jej ober¿ystê, rzekÅ‚ z jawnym sarkazmem:  Kayleigh, a to
William Rackrent, najwiêkszy chciwiec po tej stronie Savannah.
 Ach, krzywdzisz mnie, synu, w dodatku nim jeszcze zdołałem
wydusiæ z goSci zapÅ‚atê za nocleg!  Rackrent wzniósÅ‚ oczy do góry,
widaæ jednak byÅ‚o, ¿e ¿artuje.
St. Bride rozeSmiaÅ‚ siê i zaprowadziÅ‚ Kayleigh ku topornej, choæ
solidnej Å‚awie. UsiadÅ‚a na niej, robi¹c to bardzo powoli. St. Bride zaj¹Å‚
miejsce tu¿ obok. Ich uda otarÅ‚y siê o siebie, co podziaÅ‚aÅ‚o na ni¹ nie-
zwykle uspokajaj¹co.
Wszystkim mê¿czyznom nalano piwa, a Kayleigh podano fili¿ankê
mocnej herbaty. Pij¹c j¹ powoli, przygl¹daÅ‚a siê pozostaÅ‚ym goSciom.
Wkrótce jej spojrzenie spoczêÅ‚o na niedu¿ej rodzinie po drugiej stronie
wspartego na kozÅ‚ach stoÅ‚u. Mê¿czyzna przeliczaÅ‚ pieni¹dze, ¿ona i dwie
małe córeczki siedziały w milczeniu.
Rackrent postawiÅ‚ przed ni¹ talerz fasoli z ry¿em.
 Nazywaj¹ siê Storrowton. WÅ‚aSnie opuScili swoj¹ farmê. Przeno-
sz¹ siê, jak sÅ‚yszaÅ‚em, na północ  rzekÅ‚ cicho ober¿ysta, jakby czytaj¹c
w jej mySlach.
 A wiêc maj¹ trochê rozumu w gÅ‚owie  orzekÅ‚ St. Bride, którego
uwagê równie¿ przyci¹gnêli Storrowtonowie.
 Czemu pan tak s¹dzi?
 Powinni powêdrowaæ do Pine Barrens.
 Ale¿ ci dwaj ludzie na moczarach...
Przerwał jej:
 Ich przodkowie przybyli tu niegdyS tak samo, jak ta rodzina. Po-
cz¹tkowo zamierzali zostaæ farmerami, ale doszli zapewne do wniosku,
¿e im siê nie uda, bo nie mieli pieniêdzy na kupno niewolników, a nie-
liczni biali, jakich mogliby wynaj¹æ, okazali siê zbyt dumni, ¿eby imaæ
siê takiej roboty. Rozumiesz, oni uwa¿ali, ¿e to niewolnicza harówka.
 Przecie¿ sami mogli uprawiaæ pola, jak ka¿dy dobry rolnik  od-
parÅ‚a, pamiêtaj¹c ciê¿ki trud wiejskich rodzin szkockich w Mhor.
196
 Pinelanderzy od dawna ju¿ poniechali farmerstwa, wol¹c grabiæ
i kraSæ, ni¿ uprawiaæ ziemiê jak Murzyni.
 A przecie¿ w Belle Chasse widziaÅ‚am, jak pan razem z Labanem
dogl¹daÅ‚ pracy niewolników na polach. Czemu nie jest pan taki jak
inni?  rzekÅ‚a, zmieniaj¹c pozycjê na Å‚awie, ¿eby ul¿yæ obolaÅ‚emu sie-
dzeniu.
 Dlatego, ¿e niektórzy ludzie s¹ inni, ni¿ siê wydaje.
MogÅ‚a jedynie westchn¹æ z cicha:
 Racja, zupełna racja.
 Bêdziecie spaæ z ¿on¹ na piêtrze?  przerwaÅ‚ im jowialnie Rackrent,
podchodz¹c do stoÅ‚u.
 Owszem, tylko ¿e Kayleigh, niestety, nie jest moj¹ ¿on¹  sprosto-
wał St. Bride.
 Nie jest ¿on¹?  Rackrent wydawaÅ‚ siê szczerze zdumiony.  Nie-
wiarygodne! Doszły moich uszu plotki z Savannah o twoich podbojach
i o tym, ¿e rozzÅ‚oSciÅ‚eS kilka pañ. SÅ‚yszaÅ‚em te¿, ¿e nie masz staÅ‚ej ko-
chanki, taki z ciebie osobliwy czÅ‚owiek. MiaÅ‚em wiêc prawo s¹dziæ, ¿e
to twoja ¿ona!  Nagle zdaÅ‚ sobie sprawê, co powiedziaÅ‚. UrwaÅ‚ i spoj-
rzaÅ‚ przepraszaj¹co na Kayleigh.
 Och, proszê o wybaczenie!  RozejrzaÅ‚ siê po swej prymitywnej
ober¿y i zakoñczyÅ‚ potulnie:  Ano, jak siê ¿yje w takiej gÅ‚uszy tyle lat,
to człowiek zapomina o dobrych manierach...
 Przyjmujê przeprosiny  rzekÅ‚a spokojnie Kayleigh, lecz czuÅ‚a, ¿e
jej twarz oblewa ciemny rumieniec. Mimo za¿enowania przypuszczaÅ‚a
jednak, ¿e czêSciowo spowodowaÅ‚o go zdumienie. Osobliwy czÅ‚owiek?
St. Bride? Nie mogÅ‚a uwierzyæ. PamiêtaÅ‚a przecie¿, na jak swobodne
zachowanie pozwalał sobie nieraz wobec niej. Przypomniała sobie tam-
t¹ noc w Belle Chasse, kiedy to, najwyraxniej pod wpÅ‚ywem brandy,
pocaÅ‚owaÅ‚ j¹, a potem uniósÅ‚ jej sukniê i...
GÅ‚os Rackrenta przerwaÅ‚ te rozmySlania. Ober¿ysta potrz¹saÅ‚ gÅ‚o-
w¹, mówi¹c z zakÅ‚opotaniem:
 No tak, ale ja, St. Bride, mam swoje zasady... Chocia¿ twoja pozy-
cja i wszystko inne...  W jego gÅ‚osie mo¿na byÅ‚o wyczuæ niepewnoSæ.
 Przecie¿ mogê pójSæ spaæ z pani¹ Storrowton i jej córeczkami. 
Kayleigh ogarn¹Å‚ nagle nerwowy niepokój. Podczas caÅ‚ej podró¿y
St. Bride postêpowaÅ‚ wobec niej jak d¿entelmen. Czy¿by wÅ‚aSnie tu, w tej
zagubionej na pustkowiu ober¿y, miaÅ‚ przekroczyæ pewne granice?
 Zostaniesz ze mn¹ na piêtrze  postanowiÅ‚. Choæ twarz miaÅ‚ spo-
kojn¹, jego oczy nakazywaÅ‚y bezwzglêdne posÅ‚uszeñstwo.
 Ale¿ pan Rackrent ma zasady...
197 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wrobelek.opx.pl
  •