[ Pobierz całość w formacie PDF ]
momencie przybycia pana J.L.B. Matekoniego rzucały mile widziany krąg cienia. Taka kryta
blachą szopa mogła się niemiłosiernie nagrzać w promieniach słońca, a to by się nie
przysłużyło stojącym w środku urządzeniom.
Pan J.L.B. Matekoni położył skrzynkę z narzędziami na ziemi i ostrożnie pchnął drzwi
pompowni. Zawsze uważał, wchodząc do szop, bo lubią się tam chować węże. Z jakiegoś
tajemniczego powodu te gady uwielbiają urządzenia mechaniczne i panu J.L.B. Matekoniemu
nieraz zdarzało się znalezć odurzonego snem węża owiniętego wokół jakiejś części maszyny,
którą naprawiał. Nie miał pojęcia, skąd ta dziwna inklinacja. Może to ma coś wspólnego z
ciepłem i ruchem? Czy węże marzą o wężowym raju? Czy sądzą, że jest gdzieś dla węży
niebo, gdzie nie ma żadnych stworzeń, które mogłyby na nie nadepnąć?
Kiedy jego oczy oswoiły się z ciemnością, zobaczył, że w szopie nie ma nic, czego
tam być nic powinno. Wyposażona w duże koło zamachowe pompa była napędzana
przestarzałym silnikiem wysokoprężnym. Pan J.L.B. Matekoni westchnął. Stąd cały problem.
Silniki dieslowskie są generalnie niezawodne, ale w ich życiu przychodzi taki moment, że po
prostu trzeba je wysłać na emeryturę. Zasugerował to mmie Potokwane, ale ona zawsze miała
pilniejsze sprawy, na które musiała wydać pieniądze.
- Ale woda jest najważniejsza ze wszystkiego - oponował pan J.L.B. Matekoni. - Jeśli
nie będzie pani miała czym podlewać warzyw, to co będą jadły dzieci?
- Bóg się o nas zatroszczy - odparła spokojnie mma Potokwane. - Któregoś dnia ześle
nam nowy silnik.
- Może ześle, może nie. Bóg jakoś nie wydaje się zbytnio zainteresowany silnikami.
Naprawiam samochody całkiem sporej liczbie duchownych i wszyscy mają problemy. Słudzy
boży nie zawsze są najlepszymi kierowcami.
Stanąwszy przed obliczem dowodu na śmiertelność diesli, wyjął ze skrzynki klucz
francuski i zaczął zdejmować obudowę silnika. Wkrótce praca całkowicie go pochłonęła.
Niby chirurg pochylony nad pacjentem w narkozie, dogrzebywał się do twardego metalowego
serca silnika. W swoim czasie był to znakomity silnik, wyprodukowany w jakiejś
niewiarygodnie oddalonej fabryce - lojalny silnik, silnik z charakterem. Pan J.L.B. Matekoni
odnosił wrażenie, że w dzisiejszych czasach wszystkie silniki są japońskie, poskładane przez
roboty. Oczywiście bardzo rzadko się psują, bo mają niesamowicie precyzyjnie wykonane
części, ale pan J.L.B. Matekoni uważał je za mdłe jak kromka białego chleba, pozbawione
jakichkolwiek szorstkości i cech szczególnych. A ich naprawa nie była dla niego żadnym
wyzwaniem.
Często myślał o tym, jakie to smutne, że następne pokolenie mechaników być może
nigdy nie będzie musiało naprawiać tych starych silników. Są szkoleni w naprawianiu
nowoczesnych silników, gdzie znajdowaniem usterek zajmuje się komputer. Kiedy ktoś
przyjeżdżał do warsztatu nowym mercedesem, w panu J.L.B. Matekonim ściskało się serce.
Nie przyjmował takich samochodów, ponieważ nie miał odpowiednich urządzeń
diagnostycznych, a jak bez nich ustalić, że maleńka krzemowa płytka w niedostępnej części
silnika wysyła błędny sygnał? Miał w takich sytuacjach na końcu języka, żeby z prośbą o
naprawę auta kierowcy zwrócili się do komputera, a nie do mechanika, ale oczywiście nigdy
tego nie powiedział. Nawet jeżeli usterka była oczywista i potrafił się z nią uporać, nie miał
serca do błyszczących połaci stali, które tkwiły pod maskami tych samochodów.
Pan J.L.B. Matekoni zdjął głowice cylindrów silnika pompy i teraz zaglądał do
samych cylindrów. Dokładnie tak, jak się spodziewał: oba były zapieczone i należało je w
miarę szybko przeszlifować. Po zdemontowaniu tłoków zobaczył, że pierścienie są
wyszczerbione i zużyte, jakby cierpiały na artretyzm. To oczywiście oznaczało drastyczny
spadek mocy silnika, a tym samym marnotrawstwo paliwa i mniej wody do podlewania
warzyw dla sierot. Zamierzał wymienić uszczelki, żeby olej przestał wyciekać, i umówić się
na przywiezienie silnika do przeszlifowania cylindrów. Wiedział jednak, że przyjdzie czas,
kiedy takie zabiegi nic nie pomogą i trzeba będzie po prostu kupić nowy silnik.
Zza pleców dobiegł go jakiś dzwięk i pan J.L.B. Matekoni szarpnął się gwałtownie. W
pompowni panowała cisza i do tej pory słyszał tylko śpiew ptaków siedzących na akacjach.
Za tym dzwiękiem krył się człowiek. Pan J.L.B. Matekoni rozejrzał się dokoła, ale nic nie
zobaczył. Potem znowu do jego uszu doleciał zgrzyt podobny do hałasu nie nasmarowanego
koła. Może któreś z dzieci pchało taczki albo jedno z tych aut zabawek, które dzieci robią z
drutu i blachy.
Pan J.L.B. Matekoni wytarł dłonie w szmatę. Dzwięk wyraznie się przybliżył, a potem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]