[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Jasne. Sądzisz, że można coś zmienić?
Milczy.
 A jednak okresowe kontrole trzeba zaliczać  dodaję z westchnieniem.  Każdy jakoś
pracuje. Wiesz coś na ten temat.
 Wiem.
Ma taki wyraz twarzy, jakbym mu wyrządził krzywdę. Co czasami znaczą pielęgnowane w duchu
nadzieje. Człowiek zdaje sobie sprawę, jak niewiele są warte, lecz kurczowo trzyma się złudzeń. Do
samego końca. Może z takimi jak Stubs nie wolno pozwalać sobie nawet na tyle szczerości? Pal go
licho. Już niedaleko.
Deszcz jakby zelżał i zapóznione krople samotnie bębnią po dachu maszyny. Kiedy przejaśni się
niebo, pewnie można będzie zobaczyć kawałek tego pejzażyku, o którym wspominał Stubs. Deszcz
obmywa wapienne skały przynajmniej z wierzchu, oczyszcza powietrze i ziemię, spłukuje z asfaltu
lepką maz. Oczywiście tylko na krótko.
Następnego dnia wszechmogący na odwrót przestawia klepsydrę. Wszechomogący 
cywilizowany, który pracowicie, nie popuszczając nikomu i niczemu, wciąż na wszystkim odkłada
swoje guano. Na tych szerokościach geograficznych deszcz pada najwyżej dwa razy do roku. Warto
skorzystać z okazji.
Na nic już nie zwracając uwagi ziewam szeroko i, wreszcie zmożony  sennością, jeszcze bardziej
odchylam się na podatne oparcie fotela. Oczy bez celu błądzą po wnętrzu wozu. Zciany obite imitacją
skóry o jasnym, piaskowym odcieniu. Po prawej stronie głowy Stubsa, na poziomie lusterka i
podskakującego szeryfa, lecz zupełnie w narożniku panoramicznej, kuloodpornej szyby  wisi płaski
monitor telewizyjny. Mleczny prostokąt mocno przykurzony, jakby od dawna dopraszał się bliższego
kontaktu z filcową szmatką, która bezczynnie spoczywa pod wyjętym z kabury, czarnym pistoletem.
Obok słuchawka radiotelefonu i mikrofon radiostacji podtrzymującej łączność z resztą patrolowych
wozów w promieniu kilkuset kilometrów. Mnie również uwiera w łokieć grzbiet telefonicznej
słuchawki wpuszczonej w obicie fotela. Odruchowo sięgam ręką. Chwilę trzymam ją bezradnie,
samymi końcami palców, potem przykładam do ucha. Słuch rejestruje charakterystyczną głębię ciszy
sondowaną przez antenę włączonej i sprawnie działającej radiostacji. Silentium Universum. Zupełna
cisza tylko potęguje przygnębiające wrażenie, że w kartograficznym odwzorowaniu okolicy jesteśmy
jedynym ruchomym punktem, czarnym chrząszczem powoli pełznącym wzdłuż trasy oznaczonej na
mapie symbolem RQM 57. %7łuk opukuje drogę radiolokacyjnym zmysłem swoich czułków i ostrożnie
przemieszcza się w pustym kontinuum, gdzie od dawna nie pozostało śladu innych patrolowych
wozów. Na dziesiątki mil wstecz i w przód  pusta przestrzeń, co przekroczyła termiczną śmierć
wszechświata. ROM jak requiem. Kiedy szosa obeschnie z deszczu, może pojawi się na niej nieco
więcej takich ruchomych robaczków. Może zapędzą się aż tutaj, na peryferie dogorywającej
galaktyki, od strony industrialno urbanistycznego masywu, który szczelną powłoką nakrył resztę
kontynentu. Bywają chwile, gdy nawet białoskóre robactwo ma dosyć szklanego stropu wspartego o
szkielet skalistych gór i łożysk rzek przeobrażonych w wewnętrzny krwiobieg standu.
Odkładam słuchawkę. Starannie wciskam ją w elastyczne gniazdo w oparciu. Może za rok ktoś
jeszcze ją podniesie.
Albo za dwa lata. Im dalej, tym mniejsze prawdopodobieństwo.
Stubs energicznie wdusza sprzęgło. Hamulce. Opony piszczą cienko. Parking na poboczu. Mamy
szczęście, przed niskim barakiem nie ma innego wozu.
Wylazłem prosto w kałużę. Nogawki spodni namokły błyskawicznie i przykleiły się do butów.
Zakląłem cicho.
Lekka bryza niosła od morza zapach charakterystyczny dla starych strychów, gdzie pleśń trawi
resztki skór zakonserwowanych w naftalinie  dawnych futer z wyleniała sierścią. Nie dziwiłem się
zbytnio, że urbanistyczny masyw stroni od wybrzeża i trzyma się raczej wnętrza kontynentu. Szum fal
docierał gdzieś z dołu, przewijał się ponad krawędzią autostrady obrębionej ściegiem biało
czerwonych słupków. Horyzont już się przejaśniał, miejscami chmury pękały dając słonecznym
promieniom przepust w sinej pokrywie. Jasne kolumny światła biły w ocean jak reflektory
samochodu wynurzającego się z mgły  rydwan Heliosa bezgłośnie pracował motorem spalinowych
turbin i, rozpraszając półmrok, włączał kolejne halogeny.
 To tutaj?  zapytałem nie wiadomo po co.
Przy parkingu stał niewysoki barak. Zabudowania starej hacjendy znajdowały się w pewnym
oddaleniu, na łysej jak kolano, doszczętnie wyjałowionej polanie. Wolną przestrzeń przed głównym
budynkiem otaczało kilka kikutów drzew. Włókniste płaty kory zestrugane z pni przez deszcz i wiatr
przesychały teraz na słońcu. Zcieżka z głazów tworzących szczerbate stopnie prowadziła na
wierzchołek wzniesienia. Dalej były wyłącznie kamienie i trochę żółtego piasku na świeżo
obsuniętym zboczu. Wszystko zapuszczone, raczej ruina niż zamieszkane domostwo. Aż dziwne, że są
ludzie, którzy stąd nie odeszli i czort wie na co czekają, kurczowo trzymając się skrawka tej ziemi.
Inercja gatunku przypisanego swojej mikroekosferze. Stubs trzasnął drzwiczkami.
 Przejdę się trochę  powiedział.  Rozprostuję kości.
 Nie zajrzysz do środka?
 Tym razem już nie pada  zdobył się na żart.  I pan nie musi mnie zapraszać.
 Może jednak?
Uciekł w bok oczyma.
 Nie. Poza tym& Przynajmniej w spokoju może pan porozmawiać z tamtym człowiekiem.
 Sądzisz, że jest tutaj? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wrobelek.opx.pl
  •