[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ludzmi. Nie widziałem jeszcze, by z barana z Północy udało się zrobić porządnie zbierającego
nawóz niewolnika, nie mówiąc już o wolnym mieszkańcu pobożnego kraju&
Conan wyrwał się Afriandrze i rzucił na Zajusa z gardłowym, nieartykułowanym okrzykiem.
Wypuszczony przez barbarzyńcę nóż padł ze szczękiem na płyty dziedzińca. Cymmerianin zasypał
świątynnego wojownika gradem niemiłosiernych ciosów pięści. Wszystkie dosięgały celu lecz
bez pełnej siły, bowiem przeciwnik robił uniki i uskakiwał z godną doświadczonego szermierza
wprawą. Tylko to ocaliło Zajusa, bowiem każde z uderzeń wystarczyłoby, by go powalić na ziemię
bez przytomności lub żyda. Narzeczony księżniczki jeszcze nigdy nie starł się z równie zażartym
przeciwnikiem. Ledwie radził sobie z wywijaniem się przed ciosami barbarzyńcy, lecz wkrótce
zaczął zataczać się wskutek nie trafiających wszak z całą mocą uderzeń. Cymmerianin raz po raz
dosięgał celu. Zapędził przeciwnika w kąt dziedzińca, aż księżniczka ponownie uczepiła się jego
ramienia.
Conanie, przestań! Pozbawiając go w ten sposób honoru, obrażasz boginię!
Wybawiony przez kobietę po raz drugi tej nocy, Zajus ledwie trzymał się na nogach. Dyszał
ciężko, kurczowo zaciskał dłoń na rękojeści wydobytego do połowy miecza. Jego tunika była
rozdarta w tuzinie miejsc. Zdołał wszelako zebrać strzępy godności w obliczu zwalistego
Cymmerianina.
Mój honor?! wykrzyknął, wsuwając wspaniałe ostrze do pochwy. Jak ktoś tak niskiego
urodzenia mógłby odebrać honor wojownikowi Sadity? W świątynnej szkole nie uczyłem się
karczemnych bijatyk. Gdybym miał stanąć z takim osiłkiem do prawdziwego pojedynku,
zaprezentowałbym mu szermiercze umiejętności, o których mu się nawet nie śniło!
Usłyszawszy gniewne warknięcie Conana, zwrócił się do księżniczki: Afriandro, odeślij tego
łotra. Pomogę ci odprawić pokutę przed ołtarzem Sadity&
Zajus, ty tchórzliwy błaznie! warknął niskim, złowróżbnym tonem Cymmerianin.
Wypruję ci śmierdzące flaki! Nie zatłukłem cię na śmierć, bo nie chciałem, żeby oglądała to
księżniczka, ale skoro chcesz, wyzywam cię zgodnie z waszymi świętymi regułami na publiczny
pojedynek! Walkę jeden na jednego, na miecze, przed świątynią waszej wszechmocnej bogini!
Ha, nie brak ci czelności! zawołał z przyganą Zajus. Nie wiesz, że w świątynnych
pojedynkach mogą brać udział tylko urodzeni w wierze w Saditę? Nie ma w nich miejsca dla
cudzoziemskiego poganina; byłoby to bluznierczą parodią! Odejdz!
Tak, Conanie, zostaw nas powiedziała Afriandra, stając między Cymmerianinem i jego
nieprzyjacielem. Prosiłam etę o pomoc; teraz błagam cię o nią znowu, bardziej niż przedtem.
Dla dobra miasta i naszej wiary, zostaw Zajusa i mnie naszemu nieszczęsnemu losowi!
6.
KUyNIA BOGÓW PODZIEMIA
Arcykapłan Khumanos szedł boso po pokrytym kruchym, kłującym wulkanicznym pyłem zboczu.
Wielomilowa wędrówka sprawiła, że jego stopy pokryły się odciskami; stwardniałe podeszwy
zbielały od zadawanych im katuszy. Tam, gdzie nie wytrzymały obciążenia, przy każdym kroku
sączyły się krople szkarłatnej krwi. Czerwone plamy znaczyły jego drogę przez skaliste pustkowie,
ułatwiając uczniom podążanie za nim. Zwiątobliwy mąż z zapamiętaniem szedł naprzód, ani razu
nie spojrzawszy pod nogi i nie zauważywszy pozostawianych śladów.
Mimo rozmiarów swego poświęcenia, jeszcze większych wysiłków wymagał od towarzyszących
mu ludzi. Niektórzy z nich stracili już obuwie; sandały pozostałych powoli rozpadały się w strzępy
pod wpływem pokrywających zbocza gór ostrych jak brzytwa krawędzi pęcherzykowatego
pumeksu i czarnego szkła. Wszyscy członkowie wyprawy, zarówno mężczyzni jak i kobiety, nieśli
ciężkie kosze, wyładowane brudnozieloną rudą. Ze zgiętych wpół pod ciężkim brzemieniem
robotników lały się strugi potu. Pilnujący ich sarkańscy żołnierze również poruszali się niemrawo
pod ciężarem dzwiganych zapasów jadła, picia oraz broni. Dwaj świątynni adepci służący
Khumanosowi maszerowali bez obciążenia, lecz przypadało im wyczerpujące zadanie zmuszania
upadających niewolników do ponawiania wysiłków. Nad tymi, którzy nie zdołali już się podnieść,
odprawiali ostatnie sakramenty.
Wędrówka przez niziny po opuszczeniu kopalni w szartumskich wzgórzach przebiegła względnie
spokojnie. Zawarty z Fuazem pakt sprawił, iż łupieżcy zachłannego szejka nie nękali orszaku; nie
natknięto się również na żadne z rywalizujących plemion grasujących w tej okolicy ani na bandy
renegatów. Niewolnicy uznawali to za dowód wyjątkowego szczęścia, byli bowiem przekonani, że
dzwigana przez nich ruda jest wyjątkowo rzadka i cenna. Niektórzy głosili ukradkiem, iż u kresu
podróży jej porcje zostaną rozdzielone między nich w nagrodę za wierną służbę.
W miarę wędrówki rozmowy o nagrodzie, rodzinnych stronach nad Jeziorem Szartumskim i na
jakiekolwiek inne tematy stawały się coraz rzadsze. Niewolnicy zdążali za Khumanosem w
milczącej pokorze, jak za świętym prorokiem. Jeżeli ktokolwiek narzekał lub zastanawiał się nad
sensem wyprawy, kapłan w niemal cudowny sposób wzbudzał w niedowiarku bezgraniczne
posłuszeństwo. Wystarczała mu na to krótka rozmowa na osobności. Zauważywszy to, niewolnicy
doszli do wniosku, iż zaiste ich przywódca jest świętym człowiekiem. Od tej pory starali się
traktować trudy niewoli jako sposób zyskania boskiej łaski. Szanowali wyrzeczenia i pogardę dla
wygód, których przykład dawał im Khumanos. Naśladowali go, bowiem nie mieli innego wyboru.
Orszak wędrowców dotarł w końcu do pasma gór. Niskie, zębate szczyty były nazywane przez
plemię Szartumczyków Kominami Szatana ze względu na widoczne za dnia kłęby gryzącego dymu i
malujÄ…ce siÄ™ na tle nocnego nieba odblaski czerwonych ogni. Znaczony krwawymi ofiarami szlak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]