[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rzeczy. Ze ściany wyrwało kilka klamer przytrzymujących drabinę i wydawało się, że tak ją, jak
wchodzących po niej czeka nieuchronne zmycie. Drabina przekręciła się, wykrzywiła i odchyliła
od skały tak mocno, że Andrea tyleż pod nią leżał, co na niej wisiał, a mimo to nie puszczał, bo
kilka klamer wciąż trzymało. Potem zaś bardzo powoli, po czasie, który oszołomionemu Grekowi
wydawał się nie mieć końca, poziom wody w zalewie obniżył się, jej napór zmalał, niewiele, ale
dostrzegalnie, i Andrea znów zaczął się wspinać. Kilka ładnych razy, kiedy chwytał szczeble
naprzemian to jedną to drugą ręką, palce rozwierały mu się i mało brakowało, żeby został zmyty;
kilka ładnych razy obnażał zęby w potwornym wysiłku, mocno zwierał wielkie dłonie i cudem
zaciskał palce. Po blisko minucie tych tytanicznych zmagań zdołał w końcu wydostać się z
najgorszego nurtu i znów mógł oddychać. Spojrzał na dziewczynę w swoich ramionach. Jasne
włosy przywarły jej do szarych policzków, oczy z nie pasującymi do nich ciemnymi rzęsami
miała zamknięte. Wąwóz aż po szczyty jego stromych ścian wypełniał białawy kipiący nurt
rwącej wody, która porywała wszystko na swojej drodze, a na jej ryk, kiedy z grzmotem pędziła
wąwozem prędzej niż pociąg ekspresowy, składały się ciągłe wybuchy i obłąkane upiorne wycie.
* * *
Dopiero po blisko trzydziestu sekundach od wysadzenia tamy Mallory zebrał się w sobie i
ruszył dalej. Nie pojmował, co go zatrzymało aż tak długo. Wytłumaczył to sobie
hipnotyzującym widowiskiem, jakim było dramatyczne opadnięcie wód zalewu, idące w parze z
widokiem wielkiego wąwozu, wypełnionego po same brzegi białawą wodną kipielą. Przyczyna
tego była jednak, o czym wiedział, choć się do tego przed sobą nie przyznawał, poważniejsza.
Miał świadomość, że nie pogodzi się z myślą, że Andreę i Marię zabrała woda. Nie miał bowiem
pojęcia, że w tej chwili przyjaciel, kompletnie już wyczerpany i nie zdający sobie sprawy z tego
co robi, na próżno starał się pokonać kilka ostatnich szczebli, dzielących go od wierzchołka
zapory. Mallory chwycił linę i brawurowo zjechał w dół, nie czując palenia skóry na dłoniach lub
nie zważając na nie, z głową pełną irracjonalnej żądzy zabijania, irracjonalnej, bo to przecież on
sam spowodował eksplozję, która zabrała Andrei życie.
I wówczas, gdy stopami dotknął dachu wartowni, ujrzał ducha a raczej duchy bo na
szczycie drabiny pojawiły się głowy Andrei i wyraznie nieprzytomnej Marii. Zauważył, że
Andrea nie jest w stanie zrobić ani kroku więcej, bo położył rękę na ostatnim szczeblu i mimo
kurczowych szarpnięć, tkwił w miejscu. Poznał po tym, że przyjaciel nie ma już krzty sił.
Ale nie tylko on spostrzegł Andreę i dziewczynę. Niemiecki kapitan i jeden z jego
żołnierzy zbaraniali gapili się na budzącą grozę straszliwą scenę zniszczenia, ale drugi wartownik
obrócił się znienacka, dojrzał głowę Andrei i podniósł peem. Wciąż jeszcze uczepiony liny
Mallory nie miał czasu wymierzyć i odbezpieczyć broni, bo zanim by to zrobił, Andrea na pewno
by zginął, ale Reynolds rzucił się gwałtownie w przód i rozpaczliwie nurkując odbił pistolet
wartownika dokładnie w chwili, kiedy ten strzelił. Reynolds zginął natychmiast. Wartownik w
dwie sekundy potem. Mallory wycelował wciąż jeszcze dymiącą lufę swojego lugera w kapitana
i żołnierza.
Rzucić broń rozkazał.
Rzucili broń. Mallory i Miller ześlizgnęli się na dół z dachu wartowni i kiedy Amerykanin
trzymał Niemców pod lufami pistoletów, Nowozelandczyk podbiegł prędko do drabiny,
wyciągnął rękę i pomógł chwiejącemu się Andrei i nieprzytomnej dziewczynie znalezć się w
bezpiecznym miejscu. Przyjrzał się wyczerpanej, pokrwawionej twarzy przyjaciela, jego odartym
ze skóry dłoniom, nasiąkniętemu krwią rękawowi i spytał surowo:
I gdzieś ty, do diabła, był?
Gdzie byłem? spytał oszołomiony Andrea. Nie wiem. Ledwie przytomny,
chwiejąc się na nogach, przeciągnął dłonią po oczach i spróbował się uśmiechnąć. Chyba
zatrzymałem się, żeby podziwiać widoki.
* * *
Generał Zimmermann siedział nadal w wozie sztabowym, ale wóz ten stał nadal z prawej
strony, pośrodku mostu na Neretvie. Zimmermann znów trzymał lornetkę przy oczach, ale po raz
pierwszy nie patrzył ani na zachód, ani na północ, wpatrywał się za to na wschód, w górę rzeki,
w stronę wylotu wąwozu. Po niedługiej chwili obrócił się do adiutanta z miną początkowo
niepewną, lecz potem ową niepewność wyparła obawa, tę zaś coś bardzo przypominającego
strach.
Słyszy pan? spytał.
Słyszę, panie generale.
I czuje?
Czuję.
Boże wszechmogący, co to może być? spytał natarczywie Zimmermann. Wsłuchał
się w potężny i coraz głośniejszy huk, który wypełnił powietrze wokół nich. To nie grzmot.
Jak na grzmot, jest o wiele za głośny. I za ciągły. A do tego ten wiatr... Ten wiatr wieje z
wąwozu. Ledwie słyszał własny głos pośród prawie ogłuszającego huku, który dobiegał ze
wschodu. To zapora! Zapora na Neretvie! Wysadzili zaporę! Uciekajmy stąd! krzyknął do
szofera. Uciekajmy, na miłość boską!
Wóz sztabowy szarpnął i ruszył, ale dla generała Zimmermanna było już za pózno, tak jak
było za pózno dla zmasowanych kolumn czołgów i tysięcy żołnierzy oddziałów szturmowych,
ukrytych na brzegach Neretvy przy niskiej skarpie na północ od nich i czekających na miażdżący
atak, który miał unicestwić siedem tysięcy fanatycznie upartych obrońców Przełęczy Zenicy.
Potężna ściana białej wody o wysokości dwudziestu pięciu metrów, gnająca pod przemożnym
ciśnieniem milionów jej ton i pchająca przed sobą olbrzymi taran z głazów i drzew, wytrysła z
wylotów wąwozu.
Na szczęście dla większości żołnierzy z pancernych oddziałów Zimmermanna
uświadomienie sobie przez nich nadchodzącej śmierci i samą śmierć dzieliły zaledwie sekundy.
Most na Neretvie i wszystkie pojazdy na nim, w tym wóz sztabowy generała Zimmermanna,
zostały zmiecione i zniszczone w jednej chwili. Olbrzymi rwący potop zalał oba brzegi rzeki na
głębokości sześciu metrów, zagarniając i pochłaniając po drodze czołgi, działa, pojazdy
pancerne, tysiące żołnierzy i wszystko, na co natrafił; nim się wreszcie uspokoił, na brzegach
Neretvy nie ocalało choćby jedno zdzbło trawy. Setce, może dwóm setkom żołnierzy oddziałów
szturmowych po obu stronach rzeki udało się w panice wspiąć wyżej i na krótką chwilę ocalić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]