[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przez żonę, kilka banknotów angielskich i amerykańskich i wielki wycinek gazetowy z New York
Herald Tribune z połowy września, a więc sprzed dwóch miesięcy.
Przebiegłem druk wzrokiem i obejrzałem zdjęcie przedstawiające katastrofę kolejową dwa
spiętrzone wagony na moście. Jeden z nich wisiał nad wodą. Pod mostem stały statki. Z tekstu
wywnioskowałem, że był to artykuł podsumowujący śledztwo przeprowadzone w sprawie
wypadku, który wydarzył się w miejscowości Elisabeth w stanie New Jersey. Katastrofie uległ
wtedy pociąg podmiejski, który przejeżdżał przez most nad zatoką Newark.
Nie miałem zamiaru wgłębiać się w szczegóły, mimo że podświadomie czułem, iż ten kawałek
papieru może mieć kapitalne znaczenie. Złożyłem go bardzo starannie, podniosłem kaptur
skafandra i wsunąłem wycinek do wewnętrznej kieszeni, w której znajdował się już pistolet i
rezerwowy magazynek.
I w tej właśnie chwili dobiegł mnie z pogrążonego w ciemnościach przodu samolotu suchy
metaliczny dzwięk.
PONIEDZIAAEK, MIDZY SZÓST A SIÓDM WIECZOREM
Przez pięć, a może dziesięć sekund stałem nieruchomo, wyprostowany i sztywny, jak siedzący
obok mnie trup. Moja ręka dotykała jeszcze gazetowego wycinka, który włożyłem już do kieszeni.
Jedynym wytłumaczeniem braku jakiejkolwiek reakcji z mojej strony był chyba fakt, że mój mózg
był jakby sparaliżowany zbyt długim przebywaniem na mrozie, a odkrycie tych ludzi, brutalnie
zamordowanych, wywarło na mnie wstrząsające wrażenie, do którego nie chciałem się sam przed
sobą przyznać. Atmosfera kostnicy, która panowała w tym ponurym, lodowatym kadłubie,
podziałała na moją wyobraznię w sposób niebywały. Poczułem strach. Zdałem sobie sprawę, że
człowiek jest jednak zwierzęciem towarzyskim. Bałem się w tej chwili samotności. Jedyną myślą,
która ogarnęła mój umysł, była nie próba wytłumaczenia sobie tego, co tu się stało, ale jakieś
paraliżujące przekonanie, że za moment ujrzę, jak któryś z martwych pilotów zbliża się do mnie.
Nawet dziś przypominam sobie ten potworny strach i nadzieję, że nie będzie to pilot, człowiek,
który w momencie katastrofy siedział po prawej stronie kapitana statku, a teraz jest już tylko
krwawym strzępem.
Nie wiem, jak długo stałem bez ruchu, ogarnięty zwierzęcym wprost przerażeniem. Na pewno
trwało to do chwili, kiedy w kabinie pilotów ponownie rozległ się metaliczny dzwięk. Był to
szczęk metalu o metal, tak jakby ktoś próbował zorientować się w tej masie zniszczonych
przyrządów: kabli, rurek, linek będących jeszcze kilkanaście godzin temu sprawnymi
instrumentami. Ten drugi odgłos podziałał na mnie niczym środek uspokajający. Uklęknąłem za
oparciem stojącego przede mną fotela, aby wykorzystać je jako ewentualne schronienie. Serce
ciągle biło mi mocno. Czułem, że włosy zjeżyły mi się na głowie i drżały plecy, ale mózg,
pobudzony do myślenia, zaczynał normalnie funkcjonować. Instynkt samozachowawczy zadziałał.
Wiedziałem, że tym razem chodzi o uratowanie własnej skóry, własnego życia. Człowiek, który
zabijał już trzy razy, aby osiągnąć swój cel, znajdował się w tej chwili w kabinie pilotów.
Wiedziałem, kim jest. Tylko stewardesa zauważyła, że poszedłem w kierunku samolotu. Z
pewnością nie zawaha się zabić po raz czwarty. Miała świadomość, że jej tajemnica przestała być
tajemnicą, wiedziała, że ją przejrzałem. Wiedziała również, że dopóki ja będę żył, dopóty będzie jej
grozić śmiertelne niebezpieczeństwo. Popełniłem błąd, okazując jej brak zaufania. Była nie tylko
gotowa zabić umiała zabijać. Zdawałem sobie sprawę, że ma rewolwer i że użyje go bez
żadnych skrupułów. Nie zawaha się. Padający śnieg doskonale stłumi wszelkie odgłosy. Sprzyjał
jej też wiatr, który zmienił kierunek i dął z południa, w stronę nie kończących się ciemności.
Nagle coś przełamało się we mnie, wziąłem się w garść. Może wpłynął na to widok tych
czterech trupów, a nawet pięciu, jeśli wliczyć drugiego pilota, może była to naturalna reakcja po
strachu albo po prostu uświadomienie sobie, że ja też mam pistolet?
Nie wiem. W każdym razie wyciągnąłem broń z kieszeni, ująłem latarkę lewą ręką i skoczyłem
na równe nogi, kierując światło przed siebie. Szybko ruszyłem korytarzem do kabiny pilotów.
Nie zdawałem sobie sprawy ze swojego braku doświadczenia w tej zabawie w chowanego ze
śmiercią. Zrozumiałem to dopiero przy drzwiach kabiny. Cóż było łatwiejszego dla mordercy niż
ukryć się za którymś z przednich foteli i zabić mnie, kiedy będę przechodził obok? Ale w kabinie
pasażerskiej nie było nikogo. Mocnym szarpnięciem otworzyłem drzwi i wtedy spostrzegłem
niewyrazną sylwetkę, która na moment ukazała się w słabym świetle mojej latarki. Nieznajomy
wyskoczył przez okno.
Wycelowałem w niego. Ani przez moment nie robiłem sobie wyrzutów, że strzelam do
uciekającego człowieka. Był przecież mordercą. Pociągnąłem za język spustowy, ale strzał nie
padł. Nacisnąłem po raz drugi i wówczas zauważyłem, że pistolet nie był odbezpieczony.
Za wybitymi oknami padał gęsty śnieg. Było ciemno.
Słyszałem wyraznie skrzypienie śniegu pod czyimiś nogami. Przeklinałem własną głupotę i
zapominając jeszcze raz o tym, że stanowię doskonały cel dla kogoś, kto chciałby do mnie strzelić,
wychyliłem się przez ramę okienną. Dostrzegłem postać, która biegnąc wzdłuż lewego skrzydła,
mknęła w ciemności.
Kilka sekund pózniej również znalazłem się na lodzie. Zeskoczyłem niezdarnie, przewróciłem
się, ale natychmiast wstałem i ruszyłem w pogoń za mordercą. Biegłem tak szybko, jak tylko
pozwalała mi na to moja ciężka odzież.
Uciekający kierował się prosto do baraku. Słyszałem szybkie uderzenia obcasów o lód.
Widziałem z daleka promień latarki oświetlającej śnieg i bambusowe paliki wskazujące drogę.
Uciekinier biegł szybko, dużo szybciej, niż mogłaby biec osoba, o której przedtem myślałem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]