[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pykający przez cały czas fajkę.
- Co robią? - zapytałam przestraszona.
Paul zastanowił się. - Właściwie nic - powiedział po chwili wahania. - Po prostu
zwyczajnie stoją, wypatrują cię, próbując nie rzucać się w oczy.
Marie szturchnęła Paula.
- Myślę, że powinieneś powiedzieć Hannah, co się stało - próbowała to na nim
wymusić.
- O czym mówisz? - dopytywałam się, będąc jeszcze bardziej wystraszona. Paul
wywracał oczami. - Nic ważnego - rzucił szybko.
- No tak, ojciec twojej macochy napadł go wczoraj rano i groził mu. Zresztą pobił go
także... - opowiedziała z ciężkim sercem Marie.
- Co ty mówisz, tylko lekko mnie dotknął, nie dramatyzuj - przerwał błyskawicznie
Paul.
- Najlepiej jak dam za wygraną - powiedziałam w poczuciu winy, byłam zmęczona,
wykończona.
- Nonsens! - odezwali się chórem, a Paul objął mnie delikatnie ramieniem.
- Paul, myślę, że nie dam już rady - powiedziałam smutna.
- Wspólnie się uda - stwierdził, całując mnie po całej twarzy.
- Ale wciąż nie wiemy, jak. Przecież nie mogę się wiecznie ukrywać.
- Co by się stało, gdybyś wróciła? - zapytała Sabrina, kiedy spotkaliśmy się wszyscy w
domku letniskowym jej rodziców.
Wzruszyłam ramionami. - Musiałabym oczywiście wszystkich prosić o wybaczenie,
rodziców, starszych zboru podczas zgromadzenia...
- A potem znowu by cię zamknęli, pobili i pilnowali, zaprogramowali całe twoje
życie? - przerwała mi Marie rozgniewana.
Zaprzeczyłam ruchem głową.
- Nie, z pewnością daliby mi jeszcze jedną szansę. To są ich wyszukane metody, jeśli
ktoś poważnie traktuje swoją winę. Nazywają to... próbą charakteru...
- ... próbą czego? - zapytał Sabrina zmieszana.
- No tak, świadkowie, którzy zostali wykluczeni, mogą prosić o ponowne przyjęcie do
zboru. Jeśli starsi się zgodzą, to uzyskują zgodę na przyjście na zgromadzenie, pod pewnymi
warunkami.
- Jakimi? - zapytała Marie z niedowierzaniem.
- Wejść do Sali Królestwa delikwent może dopiero wtedy, kiedy wszyscy inni
świadkowie Jehowy zajmą swoje miejsca. Wówczas zupełnie sam może zająć wolne miejsce
w ostatnim rzędzie. Po skończonym zgromadzeniu opuszcza salę przed wszystkimi innymi,
znowu zupełnie sam i nikt, nikt, naprawdę nikt nie ma prawa z nim rozmawiać czy pozdrowić
go lub na niego patrzeć...
Paul z dezaprobatą potrząsał głową, patrząc na mnie z zainteresowaniem.
- To przecież jak w średniowieczu - stwierdził z przerażeniem.
Milczałam zażenowana.
- Przecież nie możesz wziąć w tym udziału - krzyknęła Marie. - To nieludzkie!
- Aatwo wam powiedzieć - szepnęłam. - Wy macie swoich rodziców, dziadków,
rodzeństwo i przyjaciół. Nie jesteście sami. Ale ja, ja zostanę na zawsze sama, jeśli teraz nie
ustąpię.
Zapanowała między nami cisza.
- Rozmawiałam wczoraj z panią Winter - powiedziała w końcu Marie wzdychając. -
Ona oczywiście w ostatnich dniach już kilka razy rozmawiała z twoimi rodzicami, Hannah,
ale oni zabronili jej się wtrącać. Stwierdzili, że nie potrzebują pomocy. Pani Winter musiała
więc, chcąc nie chcąc, włączyć do tego kierownictwo szkoły, w końcu przez cały tydzień
opuściłaś lekcje, Hannah. Dyrekcja szkoły skontaktowała się z kuratorium. Wkrótce zrobi się
wielki raban, Hannah!
- I coś się stanie! - z naciskiem powiedział Paul.
- Może mogłabyś na razie zamieszkać u pani Winter - zastanawiała się Sabrina.
Nerwowo darłam papierową chusteczkę, zmiatając ze stołu skrawki bibułki. - Nie musiałabyś
przynajmniej przez jakiś czas więcej się przeprowadzać.
- Ale jeśli jej rodzice dowiedzą się, gdzie ona jest, to przyjadą po nią. A pani Winter
nie ma prawa izolować jej od rodziców tylko dlatego, że są świadkami Jehowy o dziwnych
poglądach na życie. W końcu w tym kraju panuje wolność religijna, o tym fakcie
wystarczająco wiele razy będą jej przypominać - stwierdziła Marie, wzruszając ramionami.
- Ale jeśli biją Hannah i trzymają w odosobnieniu z powodów religijnych, to dosyć z
ich wolnością przekonań, myślę sobie - dodał z wściekłością Paul.
- Powiedzieli pani Winter, że sobie wypraszają tego rodzaju impertynencje, dopytując
się, czy istnieją jakiekolwiek dowody na te twierdzenia.
Dłużej nie słuchałam, tylko usiadłam ociężała, czując, jak mój nowy sprzeciw znowu
zaczyna słabnąć, mój świat legł w gruzach. To było i tak, i tak wszystko bez sensu, a zmęcze-
nie zmogło mnie całkowicie.
A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Szłam wycieńczona wzdłuż ulicy,
prowadzącej do naszego domu, kiedy schwytał mnie brat Roland.
- Mam cię, Hannah - powiedział chłodno, trzymając mnie za ramię.
- Możesz mnie spokojnie puścić, wracam do domu - bąknęłam, starając się nawet do
niego niepewnie uśmiechnąć.
- W porządku - odparł, szliśmy obok siebie nieopodal budynku, w którym spędziłam
dzieciństwo. Nagle zobaczyłam Marie. Stała po drugiej stronie jezdni, prawie niewidoczna za
grubym, oklejonym plakatami słupem ogłoszeniowym, patrzyła na mnie, zmrużywszy
powieki. Obok niej stał ktoś jeszcze. Skądś go znałam. To było jak spóznione olśnienie w
samym środku wyczerpującej rezygnacji. To był wysoki, niezgrabny chłopak, z którym Marie
spotkała mnie kiedyś podczas mojej służby głosicielskiej na ulicy. Przystojny młodzieniec,
który podniósł Strażnicę - kiedy mi upadła na chodnik - serdecznie mi się przyglądając. I to
był dokładnie ten sam chłopak, który mnie kiedyś potrząsał za ramię w miejskim parku, gdy
leżałam twarzą w mokrej trawie na wpół przemarznięta i zrozpaczona.
Uśmiechnęłam się blado, ale to było naturalne, jeszcze raz na nich spojrzałam,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]