[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jej drogę.
- Burdett! - zawołał znowu. - Zarządzałeś tym zamkiem w imieniu zdrajcy Edmunda
Pembridge’a i za ten akt zdrady skazuję cię na wygnanie.
- Co takiego? - spytała Edlyn, oburzona. Hugh nie zwracał na nią uwagi.
- Wynoście się. Zabierzcie z sobą krewnych i odejdźcie jedynie z tym, co macie na
grzbiecie, wdzięczni, że nie kazałem was powiesić na najwyższym drzewie.
Twarz Burdetta straciła wszelką barwę, a jego żona płakała teraz otwarcie.
- Co takiego? - powtórzyła Edlyn.
Tym razem powiedziała to wystarczająco głośno, by głowy zaczęły się odwracać.
Żona zarządcy stłumiła łkanie, a on sam wyciągnął szyję, by lepiej widzieć.
- Oszalałeś? - Edlyn chwyciła strzemię wierzchowca Hugha. - Nie możesz ich
wypędzić!
- Mogę. - Hugh cofnął konia. - I wypędzę. Uwiesiła się strzemienia.
- Będą głodować, a nawet gorzej.
- Służyli człowiekowi, który zdradził króla i księcia.
- Dotrzymali przysięgi. Czy mają za to umrzeć? Nie mógł uwierzyć, iż żona
sprzeciwia mu się w obecności jego ludzi i - rozejrzał się wokół - najdzielniejszych spośród
zamkowej służby. Miał ochotę pochylić się i tłuc ją po palcach, aż puści strzemię, lecz uznał,
że takie zachowanie nie przystoi książęcemu namiestnikowi.
- Nie skazuję ich przecież na śmierć - powiedział tonem, który wydawał mu się
rozsądny. - Gdyby tak było, już by wisieli. Ja tylko...
- Ty tylko wyrzucasz ich na bruk bez środków do życia. Umrą, albo zostaną
rozbójnikami. - Zniżyła głos. - Nie są już młodzi, więc nie poradzą sobie jako wyjęci spod
prawa i szybko zginą.
- To już nie moja sprawa.
Spróbował znów cofnąć konia, lecz Edlyn podążyła za nim.
- Rozejrzyj się, Hugh. Ten zamek znajduje się w doskonałym stanie. Widać, że
Burdettowie nie żałowali trudu, by wszystko było, jak należy. To nie Edmund Pembridge
urabiał tu sobie ręce, lecz oni. Traktowali swoje obowiązki bardzo poważnie, poważniej niż
wielu innych i zasługują, byś dał im szansę.
- To niemożliwe.
Hugh ściągnął wodze i odjechał, wyrywając strzemię z dłoni Edlyn. Musiało ją
zaboleć, gdyż ścisnęła dłonią rękę. Mimo to poszła za nim, a jej twarz płonęła z gniewu.
- Nie mów mi, że to niemożliwe. Jesteś tu panem. Dla ciebie wszystko jest możliwe.
- Książę oczekuje sprawiedliwości - odpalił, rozgniewany.
- Siedzisz na tym koniu w pełni chwały i rozkoszujesz się władzą.
Patrzyła teraz na niego, jakby był olbrzymim robakiem.
- Przez wszystkie te lata spędzone na polu bitwy nie zaznałeś porażki. Lecz świat
pełen jest rycerzy, którzy także nie brali pod uwagę niczego poza zwycięstwem, a potem
stracili oko czy nogę i żebrzą teraz na ulicach. A cmentarze pełne zarządców, którzy wiernie
służyli swym panom, a potem zostali przez nich porzuceni na pastwę losu. I to nazywasz
sprawiedliwością?
- Czego ty chcesz? Żebym zmienił świat? Zapomniał o swoich ludziach i obserwującej
ich służbie. Zapomniał o wszystkim, z wyjątkiem Edlyn i jej kaprysu.
- Miałbym sprawić, by słońce wschodziło na zachodzie, a przypływ zdarzał się tylko
raz na dobę?
- Chcę sprawiedliwości.
- Książę decyduje, co jest sprawiedliwe!
- Książę!
Zabrzmiało to tak, jakby mówiła o szatanie.
- Doświadczyłam książęcej sprawiedliwości. Siedziałam w pyle u stóp mego zamku,
nienawidząc intruza, który mnie wypędził. Patrzyłam na swoje dzieci i bałam się o ich życie.
Zastanawiałam się, czy będę musiała kraść albo się sprzedawać, aby zapewnić im strawę w
drodze do opactwa. Zebrałam o kęs chleba i poniżałam się, błagając o byle derkę. Tak,
doświadczyłam sprawiedliwości księcia i nie mam o niej wielkiego wyobrażenia.
Hugh nie wiedział, co odpowiedzieć. Ani co myśleć, poza tym, że okazał się głupi
ponad wszelkie wyobrażenie. Edlyn upierała się i szalała, ponieważ doświadczyła tego
samego losu, jaki czekał teraz zarządcę i jego żonę. Mógł się nie przejmować kobiecym
współczuciem - ale to była sprawa osobista.
Jednak książę spodziewał się, że Hugh wykona swój obowiązek jak należy.
Spojrzał na zastygłą w gniewie twarz Edlyn.
Lecz książę walczy daleko stąd, a ta kobieta jest tutaj, gotowa zmienić mu życie w
piekło.
Zsiadł powoli z konia, dając Edlyn czas, by się opamiętała. Podszedł do niej,
odmierzając starannie kroki. Edlyn nie cofnęła się, lecz nadal wpatrywała w niego oczami
czarownicy.
Ujął jej dłoń i spojrzał na nią. Jeden paznokieć został zerwany, a skóra na opuszkach
palców zdarta. Mimo to Edlyn nie krzyknęła ani nie próbowała postawić na swoim,
sprawiając, by poczuł się winny. Rozgniewała go i próbowała zmusić do współczucia. No
cóż, nie udało się. Burdett i jego żona nadal nic go nie obchodzili, zależało mu jednak na
spokoju. No i... cóż... na Edlyn.
Jakie to dziwne: tak mało cenił sobie uznanie, jakim obdarzali go rycerze i
giermkowie, a zależało mu, by Edlyn dobrze o nim myślała. Pragnął, by uwielbiała go i czciła
jak wszyscy inni, tyle że Edlyn za nic miała jego bitewne talenty, a walka to jedyna rzecz, na
jakiej się znał.
- Będzie, jak sobie życzysz, milady. - Ściszył głos. - Zostawię ci Burdetta i jego żonę,
by zarządzali moim majątkiem.
Edlyn uśmiechnęła się. Buntowniczy wyraz zniknął z jej twarzy. Rzuciła się, żeby
uściskać męża.
Chwycił ją za ramiona i powstrzymał. - Ale, droga pani, jeśli nas oszukają lub
zdradzą, odbiję to sobie na twojej skórze.
Nie przestawała się uśmiechać, mimo że trzymał ją na dystans.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]