[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bracia oznajmili, że przyjdą nas ukarać, i przypłynęli na tych trzech
szkunerach, a nasze trzy wioski zrównali z ziemią.
I cóż mieliśmy robić? Rano dwa szkunery dopędziły nas od nawietrznej na
środku laguny. Wiał silny pasat i powywracali dziesiątki czółen. A karabiny
nie milkły ani na chwilę. Rozproszyliśmy się niczym latające ryby, gdy
uciekają przed bonitą, a było nas tylu, że tysiące zmykały we wszystkie
strony, ku wysepkom na skrajach atolu.
Potem szkunery zaczęły nas ścigać po całej lagunie. W nocy udawało się
nam przemknąć obok nich. Ale wiedzieliśmy, że nazajutrz albo za dwa, trzy
dni wrócą i znowu nas pognają na drugi koniec laguny. I tak się stało. Już nie
liczyliśmy ani nie mogliśmy spamiętać zabitych. Prawda, że nas było wielu,
a tamtych mało. Ale cóż mogliśmy zrobić? Ja byłem w jednym z dwudziestu
czółen, pełnych ludzi, którzy nie bali się śmierci. Uderzyliśmy na
najmniejszy szkuner. Powystrzelali nie wiedzieć ilu naszych. Ciskali w
czółna dynamit, a kiedy im go zabrakło, zlewali nas wrzątkiem. Karabiny
nie przestawały gadać ani na chwilę. Ci, których czółna rozbito, ginęli od
kul podczas ucieczki wpław. A oficer wciąż tańczył na dachu kajuty i
ryczał: Yah! Yah! Yah!
Każda chata na każdej, nawet najmniejszej, wysepce poszła z dymem.
Nie ocalała ani jedna świnia czy kura. Nasze studnie zanieczyszczono
wrzucając do nich trupy albo też zasypano po wręby skałkami
koralowymi. Przed przybyciem szkunerów było nas na Oolongu dwadzieścia
pięć tysięcy. Gdy odpłynęły, zostało ledwie trzy, jak się zaraz przekonasz.
Wreszcie szkunery zmęczyły się pędzaniem nas tam i z powrotem.
Popłynęły więc do Nihi, na północny wschód. Potem zaczęły nas gnać ciągle
na zachód. Ich dziewięć szalup też było na wodzie. Po drodze
przetrząsali każdą wysepkę. Pędzili nas tak przed sobą, pędzili i pędzili
dzień po dniu. A co noc wszystkie trzy szkunery i dziewięć szalup stawało
łańcuchem od skraju do skraju laguny, abyśmy nie zawrócili i nie zdołali się
wymknąć.
Nie mogli nas tak gnać bez ustanku, bo laguna gdzieś się kończyła, więc
wreszcie tych z nas, co pozostali przy życiu, wpędzili na ostatnią ławicę
piaskową w zachodniej stronie. Dalej otwierało się już pełne morze. Było
nas dziesięć tysięcy i pokryliśmy całą tę ławicę od skraju laguny aż po
huczące z drugiej strony atolu fale pełnego morza. Nikt nie mógł się położyć.
Nie było miejsca. Staliśmy bok w bok i ramię w ramię. Dwa dni nas tak
trzymali, a oficer wdrapywał się od czasu do czasu na olinowanie, drwił z nas
i krzyczał:
Yah! Yah! Yah! , aż zaczęliśmy gorzko żałować, żeśmy przed miesiącem
zrobili krzywdę jemu i jego szkunerowi. Nie mieliśmy co jeść i staliśmy tak
dwa dni i dwie moce. Małe dzieci pomarły, pomarli też starzy, słabi i
ranni. Co najgorsze, nie mieliśmy wody, aby ugasić pragnienie, a przez dwa
dni prażyło nas słońce i nigdzie nie było ani odrobiny cienia. Wielu
mężczyzn i kobiet weszło do morza i potonęło, a fale wyrzuciły ich ciała z
powrotem na plażę. Przyszła też plaga much. Niektórzy podpłynęli wpław do
szkunerów, ale wystrzelano ich do ostatniego. My zaś, pozostali przy życiu,
żałowaliśmy bardzo, że w naszej pysze poważyliśmy się napaść na
trzymasztowy szkuner, który przypłynął łowić trepangi.
Rankiem trzeciego dnia przybyli w małej łodzi kapitanowie trzech
statków z tym oficerem. Wszyscy mieli karabiny i rewolwery. Zaczęli z nami
rozmawiać. Mówili, że przestali nas zabijać tylko dlatego, że już ich to
zmęczyło. A my odpowiedzieliśmy, że żałujemy i nigdy więcej nie
pokrzywdzimy białego człowieka, na dowód zaś uległości posypaliśmy
sobie głowy piaskiem. Wszystkie kobiety i dzieci podniosły taki wrzask o
wodę, że przez jakiś czas nikt nie mógł ich przekrzyczeć. W końcu
powiedzieli, jaka nas spotka kara. Musimy naładować wszystkie trzy
szkunery koprą i trepangami. Zgodziliśmy się, bo chcieliśmy wody, serca
nasze były zgnębione i wiedzieliśmy, że w walce jesteśmy dziećmi wobec
białych ludzi, którzy biją się jak szatany. A gdy już skończyły się rozmowy,
oficer wstał i zaczął z nas kpić i ryczeć: Yah! Yah! Yah! Potem
odpłynęliśmy czółnami w poszukiwaniu wody.
Przez całe tygodnie w ciężkim trudzie chwytaliśmy i wędzili trepangi,
zbieraliśmy kokosy i przerabiali je na koprę. Dzień i noc ze wszystkich
plaż na wszystkich wysepkach atolu Oolong wznosiły się chmury dymu.
Tak płaciliśmy za zły postępek. Albowiem w tych dniach śmierci w mózgu
każdego z nas wypaliła się jasno prawda, że bardzo zle jest krzywdzić białego
człowieka.
Kiedy szkunery wypełnione już były koprą i trepangami, a nasze drzewa
obrane z kokosów, trzej kapitanowie i oficer zwołali nas na wielką rozmowę.
Powiedzieli, iż bardzo są radzi, że dostaliśmy nauczkę, a myśmy po raz
tysiączny powtórzyli, bardzo żałujemy i więcej już tego nie zrobimy. I znów
posypaliśmy sobie głowy piaskiem. Wtedy kapitanowie orzekli, że wszystko
to bardzo dobrze, lecz aby nam pokazać, że o nas nie zapominają, przyślą
diabła, którego na zawsze zapamiętamy, ilekroć przyjdzie nam chęć
skrzywdzić białego człowieka. Oficer raz jeszcze naśmiał się z nas i
zaryczał:
Yah! Yah! Yah! Następnie sześciu naszych ludzi, których mieliśmy za
dawno zmarłych, wysadzono na ląd z jednego ze szkunerów, a statki
rozwinęły żagle i odpłynęły przez przesmyk w kierunku Wysp Salomona.
Tych sześciu, których wysadzono na ląd, najpierw złapało owego diabła,
nasłanego przez kapitanów.
- I przyszła wielka choroba - przerwałem rozpoznawszy podstęp. Na
pokładzie szkunera panowała odra i sześciu jeńców umyślnie nią
zarażono.
- Tak, wielka choroba - ciągnął Oti. - To był potężny diabeł. Najstarsi ludzie
nie słyszeli o czymś podobnym. Tych kapłanów, którzy jeszcze żyli,
pozabijaliśmy za to, że nie umieli pokonać diabła. Choroba się szerzyła.
Mówiłem, że dziesięć tysięcy naszych stało bok w bok i ramię w ramię na
tamtej ławicy. Kiedy choroba odeszła, zostało przy życiu trzy tysiące. A że
kokosy przerobiliśmy na koprę, więc zaczął się głód.
- Ten kupiec - kończył Oti - on jak kawałek błota. On jak śmierdzący ślimak,
co zdycha, kiedy go kai-kai. On jak pies, chory pies z dużo pcheł. My nie bać
ten kupiec. My bać dlatego, że on biały człowiek. My dobrze za bardzo
wiedzieć, że zle zabijać biały człowiek. Ten chory pies kupiec, u niego
dużo brat, dużo biały człowiek taki jak ty, co walczyć jak szatan. My nie bać
ten przeklęty kupiec. Czasem kanaka mnóstwo zli na niego i kanaka chcieć
go zabić, ale kanaka myśleć: on diabeł i kanaka słyszeć ten oficer
krzyczeć:
Yah! Yah! Yah! i kanaka go nie zabić.
Oti założył na haczyk kawałek mątwy, który oderwał zębami od żywego,
wijącego się ciała potwora, po czym haczyk razem z przynętą znikł w
głębinie wśród białych lśnień fosforescencji.
- Rekin już nie podpłynąć! - powiedział.
- Myślę, że złapiemy dużo ryb.
Linka szarpnęła się gwałtownie. Począł ją szybko
wybierać oburącz i rzucił na dno czółna wielkiego,
drgającego sztokfisza.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]