[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ny, do jasnej cholery?!
 To moja młodsza córka  ćwierka mama rozkosznym głosem  już ją panu
doktorowi przedstawiałam. Podobna do mnie, prawda?
Co jest? Nie widzę żadnych symptomów choroby. Za to słyszę prawie szeptem do-
dane:
 I całkowicie wolna, ha, ha, ha!  śmieje się moja rzekomo ciężko chora matka.
Kluska z powrotem wraca do gardła, a nogi tracą pewność siebie.
 Nie dziwię się, że jest pani dumna z córki.  Mam wrażenie, że oboje prowa-
dzą jakąś grę, której reguły uknuli już dawno.  Czy pani też miała takie piękne włosy?
 Uśmiecha się łobuzersko, ale nie do mnie, tylko do mojej matki. Mam tego dość.
Jestem wściekła.
 Bardzo przepraszam, panie doktorze, ale ja muszę wracać do redakcji. Byłabym
wdzięczna, gdyby zechciał mi pan powiedzieć, co dolega mojej mamie.
 Na szczęście  nic!  Zmieje się jak z dobrego kawału.  W laboratorium po-
mylono nazwiska. Tak jak się spodziewałem, dzisiejsze wyniki zupełnie wykluczyły po-
wody do obaw. Z pani mamą jest wszystko w porządku  powiedział to takim tonem,
jakby chciał dać do zrozumienia, że ze mną niekoniecznie.
14.20. Z ulgą opuszczam gabinet doktora Larneckiego, najprzystojniejszego lekarza
w tej części Europy, który jest narzeczonym mojej najlepszej koleżanki z liceum i nie
pamięta niczego poza moimi niekonwencjonalnymi fryzurami!
14.25. Siedzimy już w samochodzie, gdy nagle słyszę rozmarzony głos mojej
mamy:
82
 Cudowny człowiek!
Wpadam w szał. Zaczynam krzyczeć, że tak nie można, że nie ma prawa tak mnie
wystawiać, że to nie jest w porządku... Nagle milknę. Mama aż odpięła pasy, żeby móc
lepiej mnie widzieć. Spodziewała się tego?
 Mamo  mówię wolno i bardzo spokojnie  popatrz mi prosto w oczy.
I powiedz, czy ta  pomyłka w laboratorium nie była przypadkiem sprawką pani
Tereski i twoją?
 Coś podobnego!  wykrzykuje mama i z powrotem zapina pasy.
Mama doskonale udaje oburzenie, ale mnie nie oszuka.
 Zrobiłyście to?! Nie mogę uwierzyć! Naprawdę to zrobiłyście?
Mama odwraca głowę w stronę szyby, udając, że pasy się pokręciły i trzeba je zapiąć
jeszcze raz. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać.
Ciągle poniedziałek
15.00. Odstawiłam mamę do domu. Nie miałyśmy specjalnie ochoty przedłużać
spotkania, tym bardziej że od pewnego momentu  milczącego. Nie, niczego nie mia-
łam jej za złe. Nawet imponowało mi to, że zdobyła się na  czyn tak szalony! Wiem
przecież, że to z miłości do córki, która nie potrafi sobie ułożyć życia.
15.30. Stoję w korku. Dzwonię do redakcji i pytam Pawła, czy jest sens, żebym prze-
bijała się przez miasto w godzinach szczytu.
 Nie ma  powiedział krótko.  Czy wszystko w porządku?
 Mam nadzieję, że tak.
 To jedz do domu. Może uda ci się jutro przyjechać wcześniej i rzucić okiem na
kilka nowych artykułów. Zostawię na twoim biurku.
 Chętnie  odpowiedziałam głosem osoby torturowanej, której pierwsze pło-
mienie zaczynają lizać stopy.
15.40. Stoję w korku i zastanawiam się, jaką specjalizację ma doktor Larnecki.
Ortopeda? Chirurg? Jeśli chirurg, to być może postawił taką diagnozę: tej starzejącej się
pannie należy wyciąć koło ratunkowe na biodrach, fryzurę i mamę!
16.00. Prawie wczołguję się do swojego mieszkania. Wacek miaucząc, ociera się
o moje nogi. Otwieram lodówkę  pusta. Nakładam Wackowi na miseczkę resztkę
Whiskasa. Resztkę resztki.
16.10. Muszę zrobić jakieś zakupy. Dlaczego nie załatwiłam tego po drodze? Bo my-
ślałam o doktorze Larneckim. Zanim wpadnę w obsesję i zacznę układać sobie w my-
ślach szczęśliwe, dostatnie i zdrowe życie z narzeczonym mojej najlepszej szkolnej ko-
leżanki, napiję się koniaczku.
16.15. Trochę za wcześnie na koniaczek. No, to zaparzę sobie herbatę.
16.20. Drobiazgowa kontrola kuchennych szafek. Raport końcowy brzmi: zero her-
baty, zero cukru, zero chleba. A to znaczy: zero wszystkiego!
84
16.35. Jestem w pobliskim supermarkecie. Do chleba dotrę za jakąś godzinę, mija-
jąc po drodze kosmetyki, ciuchy, naczynia i telewizory. Może tym razem uda się prze-
mknąć obok, udając, że mnie nie interesują. Kosmetyki, nie telewizory!
17.00. Nie udało się. W koszyku leży już zestaw pierwszej pomocy do włosów
w składzie:
1. szampon koloryzujący (oby na cywilizowany kolor),
2. szampon do włosów po farbowaniu,
3. odżywka do włosów po farbowaniu,
4. specjalna odżywka w ampułkach (była promocja: przy zakupie zestawu otrzy-
muje się dodatkową ampułkę gratis; szkoda, że nie perukę na wypadek, gdyby
po kuracji wypadły wszystkie włosy), a także kaseta wideo z kilkoma odcin-
kami Ostrego dyżuru (obrona przed obsesją wyraznie słabnie) oraz kieliszki do
koniaczku. Idealnie się złożyło, bo nie będę musiała pić z literatki.
Stoję w gigantycznej kolejce do kasy zadowolona, bo koszyk prawie zapełniony.
Jego spożywczą zawartością mogłabym nakarmić pułk wojska. Ale lubię kupować, żeby
mieć. Nie, żeby jeść, bo przecież się odchudzam. Konsekwencje są takie, że co zajrzę do
lodówki, to pusta, a nie przypominam sobie wizyty pułku wojska.
17.30. Wykładam wszystko na taśmę. Kasjerka z kolczykami ogromnymi jak koła
młyńskie przesuwa kody paskowe, patrząc na mnie podejrzliwie. Niestety, właściciele
kolorowych włosów zwracają na siebie uwagę. Sprawnie pakuję zakupy do sześciu, nie
 jednak do siedmiu dużych reklamówek i z dziką satysfakcją wręczam tej nieufnej
kwoce moją kartę Maestro.
Ona robi jakieś sztuczki i po chwili patrzy na mnie wzrokiem bazyliszka, który wie,
że za chwilę pożre swoją ofiarę, ale trochę mu jej żal.
 Karta jest zablokowana, nieczynna  oświadcza lodowatym głosem.
Koła młyńskie w jej uszach osiągają rozmiary kosmiczne, a kolejka, w której sta-
łam, ba  sąsiednie także  zastygają w bezruchu. Czuję na sobie tysiące świdrujących
oczu. W mojej głowie w ułamku sekundy przetacza się burza. Rozpatruję różne scena-
riusze: zapadnięcie się pod ziemię albo zakupy na koszt firmy. Ani jedno, ani drugie nie
wchodzi w rachubę.
Mężczyzna stojący przy sąsiedniej kasie odwraca się nagle.
O! Doktor Larnecki robi zakupy tam, gdzie ja... Jak to miło, prawda? Zauważył
mnie. Podchodzi... Jest coraz bliżej... To nawet dobrze, bo zaraz zemdleję i będzie musiał
mnie cucić... Mam nadzieję, że zrobi to fachowo...
Osuwając się na ziemię, słyszę:
 Ile wynosi rachunek tej pani?
Ciągle poniedziałek.
Niezle zaczął się ten tydzień
19.00. Telefon dzwoni, kot miauczy, dziecko Wietnamczyków jeżdżąc chodzikiem
po moim suficie, masakruje mi głowę.
A co się stanie z moją głową, kiedy będą mieli siedmioro dzieci? Na razie mają troje.
Tak się tylko zastanawiam, przecież nie jestem rasistką!
Zaczynam wyłapywać jakieś inne dzwięki.
 Dobrze, kochanie. Przyjedz najszybciej, jak możesz. Może powinnaś zostać z nią
do rana. Jest skrajnie wyczerpana. A dzisiaj jeszcze ta historia z jej matką...
 Oczywiście, że powinna wziąć urlop.
 Naturalnie, żyje przecież w permanentnym stresie. Na dodatek kompletnie sa-
motna.
 No, tak. Ale kot nie może być partnerem na życie!
 To dobry pomysł. Porozmawiaj z nią. Sądzę, że to poważniejsza sprawa.
 Zabierz z apteczki to, co powiedziałem. Zapisałaś dokładnie?
Odniosłam niejasne wrażenie, że ta rozmowa dotyczy mojej osoby. Nie wiedzia-
łam tylko dlaczego. Podniosłam głowę i zobaczyłam wszystkie torby z zakupami oparte
o ścianę w przedpokoju. Wacek drapał je łapami, próbując dostać się do środka. Niczym
nie wzruszony doktor Larnecki wielkimi krokami pokonywał przestrzeń: kuchnia,
przedpokój, salon i z powrotem. Ja leżałam na moim łóżku. W ubraniu! Bluzkę miałam
rozpiętą. Stanik też... Co za świnia! Gwałtownie usiadłam na łóżku. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wrobelek.opx.pl
  •