[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przybywający profesorowie. Tłum osób zwiększał się również. Szmer żywej a przyciszonej rozmowy,
przyciszonej z tego na ogół względu, że prowadzoną była po polsku w obrębie murów gimnazjum
rosyjskiego - wznosił się i nacichał. W ciżbie osób chodzących wzdłuż korytarza znajdowała się także pani
Borowiczowa i Marcinek, kandydat do klasy wstępnej. Kandydat ubrany już był "po męsku ": zdjęto mu
nareszcie sznurowane trzewiki i pończochy, odziano w rzeczywiste spodnie, sięgające aż do samych
obcasów nowych kamaszków z gumami.
Te spodnie i kamasze były przygotowaniem do munduru gimnazjalnego, stanowiły jak gdyby przedmowę
napisaną do dzieła, które jeszcze nawet w brulionie skomponowane nie zostało.
Ażeby przywdziać mundur - należało zdać egzamin. Prośba o zaliczenie Marcinka w poczet uczniów klasy
przygotowawczej wraz ze świadectwem ogólnego stanu majątkowego rodziców, szczepienia ospy,
metryką etc. podana została "na imię "dyrektora o dwa miesiące wcześniej. W danej chwili czekano
wyznaczenia terminu egzaminów. Termin taki był wła - śnie treścią ożywionej rozmowy osób
spacerujących.
Każda jednostka należąca do personelu gimnazjalnego, przesuwając się między tłumem, była
przedmiotem pilnej i skupionej uwagi, a niejednokrotnie składem zapytań o ten właśnie dzień
egzaminów.
%7ładen z pedagogów klerykowskich, a tym bardziej żaden z tak zwanych pomocników gospodarzy klas,
nie był w możności dać odpowiedzi choć w przybliżeniu prawdopodobnej. Szczególniej zaniepokojonymi
owym dniem tajemniczym czuli się obywatele ziemscy i na ogół ludzie z daleka przybyli. Właściwie
termin ogłoszony w dziennikach już minął. W dniu wyznaczonym niektóre egzamina odłożono na pózniej,
bez określenia bliżej daty, inne rozrzucono w ten sposób, że malec zdający do klasy wstępnej dziś miał
być przesłuchiwany z rosyjskiego czytania, dopiero po upływie tygodnia z arytmetyki, a znowu kiedy
indziej z pacierza i katechizmu. Rodzice, czasami o kilkanaście mil przybyli, bez upewnienia się, czy
dzieci przyjęte będą, nie mogli odjechać. Stąd powstawały namiętne szepty i zasięganie in - formacji.
Pani Borowiczowa miała wszystkiego trzy mile do Gawronek, ale również czuła się w Klerykowie jak na
szpilkach.
%7ładnego egzaminu Marcin jeszcze nie zdawał;nie było też wcale pewności, czy będzie przyjęty wobec
ogromnego napływu kandydatów. Wszystkie te okoliczności, połączone z obawą, pragnieniem, z
niepokojem o dom itd., sprawiały, że matka Marcinka była smutna i zdenerwowana. Dość szybko
chodziła po korytarzu prowadząc syna za rękę. Jej stara, niemodna mantyla, wypłowiała parasolka i
bardzo wiekowy kapelusz nie zwracały uwagi osób bogatszych, ale wpadły zaraz w oko jegomościowi w
czarnym surducie, w szerokich spodniach, schowanych w cholewy grubych butów wyglancowanych
szuwaksem. Jegomość był tęgi, czerwony na twarzy i miał widać astmę, bo sapał ciężko i pokaszliwał.
- Proszę też pani - rzekł szeptem, przystępując do pani Borowiczowej - nic nie wiadomo, kiedy
egzamina?
- Nic nie wiem, mój panie. Pan syna oddaje?
- A chciałbym... Czwarty dzień siedzę. Nie wiem już, co robić nawet...
- Spieszy się panu?
- A i jakże, proszę łaski pani, u mnie propinacja zwłoki nie cierpi. Akcyzny jezdzi, a wia - domo, co to
akcyzny, jak gospodarza w domu nie masz. Raz człowieka nie masz, drugi raz, to on tam natychmiast
zada "corny " kawy z "czytryną "!
- Chłopiec do wstępnej klasy?
- Ma się wiedzieć, proszę łaski pani.
- Przygotowany?
- Ha, kto jego wie? Powiedział "korepetur ", że najpierwsza ranga.
18
Kiedy propinator zaczął szczegółowiej opowiadać o przygotowaniu swego syna, wszedł na korytarz
dyrektor gimnazjum. Był to stary i siwy człowiek, średniego wzrostu, z brodą krótko przystrzyżoną. Szedł
podniósłszy głowę i rzucał szybkie spojrzenia na prawo i na lewo spod ciemnoniebieskich okularów.
Znienacka zatrzymał się przed szynkarzem i głośno zawołał na niego:
- Wam czewo?
Gruby jegomość zapiął swój czarny surdut i uderzył się dłonią po karku.
- Kto pan jesteś? - pytał dyrektor coraz głośniej, natarczywiej i niegrzecznie j.
- Józef Trznadelski... - wybełkotał. .
- Czego pan sobie życzysz?
- Syn... - szepnął Józef Trznadelski. .
- Co syn?
- Do egzaminu...
Dyrektor zmierzył propinatora badawczym spojrzeniem od stóp do głów, dłużej zatrzymał wzrok na
cholewach jego butów, a pózniej zadarłszy głowę jeszcze wyżej ruszył do kancelarii, nie odpowiadając na
ukłony zgromadzonych. W czasie tej rozmowy pani Borowiczowa ze strachem oddaliła się z tego miejsca
i stanęła aż w przedsionku. Kręciło się tam kilkunastu uczniów w mundurach, z pierwszej albo drugiej
klasy, którzy mieli jakieś "poprawki ", gdyż nawet kopiąc się wzajemnie i wodząc za łby, nie wypuszczali
z rąk łacińskich i greckich gramatyk. Marcinek oddalił się od matki i przypatrywał właśnie bójce dwu
gimnazistów, gdy z podwórza nadbiegł trzeci w mundurze i niezwłocznie zaczepił małego Borowicza:
- Te, ryfa! kto ci sprawił takie majtasy?
- Mama... - szepnął Marcinek cofając się do muru. .
- Ma - - ma? Nie pradziadek Pantaleon Zapinalski z Cielęcej Wólki?
- Nie... ja nie mam pradziadka Zapinalskiego... - rzekł zdumiony Borowicz. .
- Nie masz? To gdzieś go podział? Gadaj!
- A co to kawaler chce od mego syna? - zapytała pani Borowiczowa dotknięta trochę kpinami z jej syna.
Zamiast odpowiedzi gimnazista siadł po damsku na poręcz schodów, zjechał w mgnieniu oka aż na sam
dół i znikł, jak senne marzenie, w mroku suteren, gdzie mieściły się drwalnie i składy szkolne.
Jednocześnie pan Pazur drzemiący na stołeczku dzwignął cokolwieczek jedne ze swych ogromnych
powiek i chrapliwym głosem wrzasnął:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]