[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Karawana napotkała napełnione wodą szerokie i głębokie doły miedzy
lodowcami. Szpary takie spotykano we wszystkich stronach, niepodobna
więc było jechać tam saniami. Mogły się nawet zdarzyć wypadki z ludzmi,
powierzonymi opiece Hobsona.
Trzeba się było zastanowić, co wypada robić.
Hobson rozebrał się i wskoczył do jednej ze szczelin wodnych, aby,
przepłynąwszy na drugą stronę, zobaczyć, czy są dalsze przeszkody, czy
też na tej jednej się kończy. Po kilku godzinach powrócił, i wziąwszy
sierżanta na stronę, oznajmił, że przejazd lub przejście po lodzie jest
niemożliwe.
Jeden człowiek, być może, przeszedłby jakoś, ale karawana z saniami i
ciężarami nie będzie mogła tego uczynić.
Wody tyle, że prędzej by się przedostał statek niż sanie.
A więc odezwał się sierżant Long jeśli jeden człowiek może
przebywać tę drogę, niechże idzie ktokolwiek i szuka dla całej wyprawy
ratunku.
Właśnie postanowiłem iść& odrzekł porucznik.
Pan, panie Hobson? zawołała obecna przy tym podróżniczka.
Pan, panie poruczniku?
Dwa te pytania uczynione naraz i z pełnym zdumienia tonem, wykazały
cały nierozsądek tej myśli.
Jak to? On, wódz wyprawy ma rzucać na te lody, być może na
zmarznięcie, całą z 21 ludzi składającą się ekspedycję?
Nie! To nie było możliwe!
Hobson zrozumiał:
Tak, moi przyjaciele odezwał się rozumiem was dobrze, nie
opuszczę was, ale też i nikogo nie wyślę na poszukiwanie pomocy. Wątpię
czy doszedłby szczęśliwiec mając wciąż pod stopami, podobne tym,
przepaście, a jeśliby i dotarł do Nowego Archangielska, i cóż to by była dla
nas za korzyść?
W jaki sposób wyratowano by nas? Okręt nie pojedzie po lodach, a
znów, chociaż to zima, lód nie wytrzymałby naporu sań, zwłaszcza że są
przepaście i szczeliny pomiędzy lodami.
Tak, panie poruczniku, ma pan rację odpowiedział sierżant
bądzmy wszyscy razem, nie rozłączajmy się, a gdy nadjedzie jakiś okręt,
ratujmy się&
A więc, panie Hobson, jak będzie? spytała Paulina.
Trzeba powracać na Wyspę Wiktorii.
Wracajmy więc i niech niebo nad nami czuwa! Zebrano wszystkich i
powiedziano o konieczności powrotu na wyspę.
Przyjęto tę wiadomość z widoczną niechęcią. Biedni ci ludzie liczyli tak
pewnie na powrót do swej ojczyzny, że jak grom uderzyła w nich zmiana w
projektach porucznika. Byli zrozpaczeni, ale po zastanowieniu się, poddali
się konieczności i postanowili być posłuszni.
Powrót do portu Nadzieja zdecydowany był na drugi dzień i odbył się w
bardzo opłakanych warunkach.
Pogoda była okropna. Deszcz padał strugami, a straszliwa ciemność
pogarszała jeszcze położenie. Cztery dni i cztery noce jechano na wyspę.
Kilka sań wraz z zaprzężonymi psami stało się pastwą przepaści,
pochłonięte zostały przez wodę, buchającą spomiędzy szczelin, ale dzięki
roztropności Hobsona ani jeden z ludzi nie zginął.
Droga była niebezpieczna i trudna, a cóż jeszcze czekało tych
nieszczęśliwych, gdy powrócą na błądzącą wyspę, straszliwą zimę, gdy
będą zmuszeni przetrwać!&
A wyruszyć łodzią będą mogli dopiero za sześć miesięcy, gdy łódz
będzie gotowa i wody zwolnione od lodowców.
Rozpoczęło się zimowanie na wyspie. Wyprzężono sanie, produkty
żywnościowe umieszczono w spiżarni, futra w magazynie, psy natomiast
zamknięto w ich budynku, a renifery w stajence.
Tomasz Black był bardzo zirytowany. Siedział w swym pokoju nad
instrumentami i milczał.
W ciągu jednego dnia doprowadzono wszystko do porządku i rozpoczęło
się znów monotonne i nudne życie, które dla mieszkańców wielkich miast
byłoby nie do wytrzymania.
Kalumah coraz bardziej przywiązywała się do Pauliny Barnett, która
nauczyła ją czytać i pisać.
Dziewczyna była bardzo zdolna i w krótkim czasie posiadła potrzebną
dla niej wiedzę. Kochana przez wszystkich, dobra i poświęcająca się, tak
dalece przywykła do nieznanego sobie przedtem życia i ludzi, że nie
myślała o powrocie, postanawiając jechać wraz z Paulina Barnett i być na
jej usługi.
Budowa łodzi była już na ukończeniu i można by już w bieżącym
miesiącu wyruszyć, o ile nie byłoby lodów.
W ciemnościach i wilgoci Mac Nap i jego pomocnicy pracowali usilnie
przy blasku zapalonych pochodni, podczas gdy inni zajęci byli w
magazynach i faktorii.
Pogoda była wciąż niezdecydowana, zimno czasami bardzo silne nie
trwało długo, co można było przypisać wpływowi zachodnich wiatrów.
Cały grudzień przeminął w tych warunkach, deszcz i śnieg padały na
przemian.
Palono dużo, mając ogromny zapas drewna i nie odczuwano w tym roku
zimna. Ale co do światła, to nie było tak dobrze. Oleju było bardzo mało i
porucznik pozwalał zapalać lampę tylko przez kilka godzin dziennie.
Chciano używać tłuszczu reniferów do oświetlenia, ale okazało się to
niemożliwe ze względu na odór nie do zniesienia; wszyscy woleli siedzieć
w ciemnościach. Pracę wtedy, naturalnie, porzucano i dnie zdawały się
bardzo długie.
Czasem tylko ukazywała się na niebie prześliczna zorza północna i kilka
razy księżyc w pełni rozjaśnił ten smutny krajobraz.
W końcu grudnia zupełnie zabrakło tłuszczu do lampy, cały więc styczeń
spędzać trzeba byłoby w ciemności, dopiero bowiem w lutym słońce
ukazywało się na niebie.
Dzięki jednak Eskimosce zdobyto wkrótce tłuszcz.
Było już trzeciego stycznia, gdy Kalumah poszła do stóp Przylądka
Bathurst, aby przyjrzeć się, jaki jest stan lodów na morzu.
Rozglądając się dookoła młoda Eskimoska zauważyła kilka otworów,
wywierconych w lodzie, o których wiedziała dobrze do czego służą.
Były to jamy fok, to znaczy, że przez te otwory foki wychodziły na
powierzchnię lodu, aby odetchnąć świeżym powietrzem i wyszukać pod
śniegiem mchu na pożywienie. Kalumah wiedziała o tym dobrze, że
Eskimosi łapią foki w ten sposób, że siedząc nad otworem, czatują na nie,
łapią na sznury, duszą i wyciągają wspólnymi siłami na powierzchnię.
Czym prędzej poszła do domu i oznajmiła o swym odkryciu Hobsonowi,
który wysłał dwóch żołnierzy ze sznurami nad brzeg przylądka. Kalumah
nauczyła ich sposobu łowienia i poszła z nimi, aby wskazać widziane przez
siebie otwory.
Z myśliwymi wybrali się też razem i Paulina Barnett, Hobson i jeszcze
trzej żołnierze. Kobiety usiadły nad brzegiem morza, a mężczyzni stanęli
ze sznurami w rękach nad oddalonymi od siebie jamami.
Minęła godzina i nic nie zwiastowało ukazania się fok.
Na koniec z jamy, którą dozorował jeden z żołnierzy, wysunęła się głowa
z dwoma ogromnymi kłami. Była to głowa morsa.
%7łołnierz zarzucił pętlę na szyję zwierzęcia i zaczął ściskać. Przy pomocy
swych towarzyszy wyciągnął morsa i kilkoma uderzeniami siekiery zabił na
lodzie.
Dużo fok zostało w ten sposób uśmierconych. Mieszkańcy wyspy
zaopatrzyli się teraz w tak niezbędny tłuszcz, który wprawdzie nie jest tak
miły w użyciu do lamp, jak oliwa roślinna, ale może ją zastąpić, dając
możność pracowania i czytania przy swym świetle.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]