[ Pobierz całość w formacie PDF ]
moim brzuchu. Zadrżałam i przelękłam się, żeby nie uznała
mojego bezwiednego odruchu za poruszenie Anne-Lise w moim
ciele.
- To było tylko raz i bardzo krótko - powiedziałam. - Jestem
pewna, że wkrótce stanie się o wiele częstsze.
Jeśli pani chce, możemy któregoś popołudnia lub wieczoru
zorganizować spotkanie, tak żeby ją pani mogła poczuć.
Mimo to stała tak przez chwilę, obejmując szeroko roz-
czapierzonymi palcami mój brzuch, a potem niechętnie się
odsunęła i z powrotem usiadła naprzeciwko mnie z twarzą nagle
posmutniałą, zawiedzioną, zupełnie jakby jej dziecko przed nią
się schowało, jakby nie chciało zareagować na jej wołanie.
- Długo to trwa - stwierdziła z westchnieniem. - Nigdy nie
myślałam, że będzie to tak długo trwało.
Rzadko okazywała lęk i niezadowolenie inaczej niż wpadając w
gniew, więc żeby ją uspokoić, z uśmiechem sięgnęłam znowu po
łyżkę i nabrałam zupy.
- Dziewięć miesięcy, nie dłużej, niż gdyby to pani nosiła tę ciążę -
powiedziałam.
- Ale to nie ja ją noszę - odparła posępnie. - Tylko pani. Gdybym
to była ja, mogłabym się tym wszystkim cieszyć, tymi
krągłościami, pierwszymi ruchami dziecka.
- Nie czerpię z tego przyjemności - zapewniłam. - Tak samo jak
pani, czekam na rozwiązanie. Robię, co do mnie należy.
Skinęła głową. Wyglądała na nieco uspokojoną, tak jakby się
bała, że istnienie jej dziecka sprawia mi cichą rozkosz.
- Chciałabym poczekać, aż położy się pani do łóżka, Delphine -
powiedziała. - Zaczekam, aż pani zaśnie, i wyjdę. Dobrze?
Trochę mnie to zaskoczyło, ale kiwnęłam głową na znak zgody.
Została w kuchni, dopóki nie umyłam zębów i twarzy i nie
włożyłam piżamy, a potem poszła ze mną
do sypialni. Zaczekała, aż wejdę do łóżka, a potem przysiadła na
skraju materaca.
- Czy mogłabym pani opowiedzieć pewną bajkę? - zapytała z
nieco zawstydzonym uśmiechem. - Matka opowiadała mi różne
bajki, kiedy byłam dzieckiem. Tę lubiłam najbardziej.
Znów się zgodziłam, więc odkaszlnęła i zaczęła opowiadać.
Obserwowałam ją ukradkiem, myśląc, że faktycznie jesteśmy do
siebie podobne, ten sam owal twarzy, gładkie rude włosy, małe
usta; nic dziwnego, że z taką łatwością mogłam się za nią
podawać w klinice i w różnych placówkach administracyjnych.
Jej bajka opowiadała o księżniczce, która miała wyjść za mąż i
urodzić dzieci, już nawet miała piękną suknię, którą codziennie
wyjmowała z szafy, rozkładała starannie na oparciu krzesła i
przemawiała do niej jak do swojej najbliższej przyjaciółki.
Opowiadała tę bajkę bez zapału, tak jakby trudno jej było
zapomnieć, że między nią i jej dzieckiem wciąż jeszcze znajduję
się ja. Chcąc ułatwić jej zadanie, a także licząc, że w końcu
zmęczy się i pójdzie, udałam, że zasnęłam. Ona jednak nadal
siedziała na brzegu łóżka, ciągnąc swoją opowieść głosem coraz
cichszym, coraz smutniejszym, aż w końcu naprawdę usnęłam.
Kiedy się obudziłam, światło było zgaszone; położyłam rękę na
kocu w miejscu, gdzie przed chwilą siedziała pani Soignes, i
stwierdziłam, że jest jeszcze ciepły. Z trudem obróciłam się na
bok i ukryłam twarz w poduszce. Miałam wrażenie, że przyśniła
mi się opowiadana przez nią bajka, ale potem zrozumiałam, że to
było coś innego, i rozpłakałam się.
Przyśnił mi się dzień, w którym pomagałam pewnej młodej
dziewczynie wybrać ślubną suknię, gdyż nie mówiła po
francusku; jej narzeczony zadzwonił do Agencji, by, jak to ujął,
zamówić na trzy godziny usługi kobiety z gustem, która
pomogłaby jej dokonać zakupu. Było to małżeństwo
zaaranżowane, ale dziewczyna sprawiała wrażenie szczęśliwej;
po dyskusji za pomocą gestów i mimiki nasz wybór padł na
suknię z satyny, haftowaną perłami. Wychodząc ze sklepu,
usłyszałyśmy pisk hamulców, głuchy huk i na szosę, prawie pod
nasze nogi, upadł jakiś mężczyzna. Jego głowa znalazła się na
piersi, jak u ptaka, i było oczywiste, że skręcił kark. Leżał na
boku, oczy miał półprzymknięte, a pod wpływem gwałtowności
wstrząsu jedną dłoń uniósł do policzka. Patrzyłam na niego i
nagle dostałam gwałtownej czkawki, nie miałam pojęcia, że to
wspomnienie tak głęboko we mnie tkwiło. Moją piersią wstrząsał
zdławiony szloch i dziewczyna, przerażona, objęła mnie,
próbując pocieszyć w jakimś obcym języku. Starałam się
uspokoić, żeby nie dopatrzyła się w tym wypadku i w moich
łzach złej wróżby dla siebie, żeby, krótko mówiąc, pozostać
profesjonalistką, ale nie mogłam. Oczami wyobrazni znowu
widziałam dziesiątki przymierzonych przez nią sukien ślubnych,
a na ich obraz nakładały się zakrwawione prześcieradła i miałam
ochotę wykrzyczeć to, co teraz szeptem powtarzałam do
poduszki mokrej od łez: Adorno, och, Adorno".
13
Adorno przyszedł do Agencji dwa lata temu i podobnie jak wielu
innych klientów nie od razu powiedział prawdę. Nie mam na
myśli jego choroby, bo natychmiast o niej wspomniał, zresztą z
jego chudości, kaszlu i wymizerowanej twarzy mogłam się jej
domyślić. Nie chodzi mi też o jego homoseksualizm, z którym
bez skrępowania się obnosił: ubierał się w krzykliwe kolory,
malował oczy, czasem nawet usta. Po jego wyjściu Marja, która
przy całej swojej sympatii do ludzi miała też pewne uprzedzenia,
nie pukając, weszła do mojego gabinetu z zaciśniętymi ustami.
- Tym się nie zajmę, proszę pani - oznajmiła. - Nie ma sensu mnie
prosić, wolę to pani od razu powiedzieć, że tym się nie zajmę.
Na co odpowiedziałam:
- W porządku, Marjo, ja wezmę to zlecenie.
Któregoś kwietniowego dnia zjawił się w Agencji z mi-
niaturowym pieskiem pod pachą. Miał cienkie przerzedzone
włosy w sztucznym odcieniu blond - nie potrafiłabym
powiedzieć, czy był to efekt farby, czy nadmiaru słońca - oczy
barwy zblakłego błękitu i matową karnację typową dla Włochów.
Wysoki i chudy, był ubrany w welurową marynarkę w jaskrawym
niebieskozielonym kolorze, miał
kanciastą twarz, bardzo białe zęby, choć jeden pożółkły od
nikotyny, jak czasami palec wskazujący u palacza.
- Zechce pan usiąść - zaczęłam jak zwykle. - Cieszę się, że pan
przyszedł. Co mogłabym dla pana zrobić?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]