[ Pobierz całość w formacie PDF ]
spadły dwie bomby. A w ogóle jest nie najgorzej. Ach, jak chciałabym być razem z nimi!
Ale nie mogę nawet marzyć o tym.
Trwa nietypowa dla Leningradu zima. Miasto ściśnięte żelazną ręką ostrego, utrzymującego
się stale mrozu. Zagniezdził się on w naszym pokoju i nęka nas, wbija lodowate szpony za
kołnierze. Na bazarze można kupić meble na opał, ale za chleb.
17 GRUDNIA
Wyostrzył się nam węch; poznaliśmy teraz zapach cukru, kaszy, grochu i innych
bezwonnych artykułów jadalnych.
Dima prawie wcale nie wstaje z łóżka. Nawet po chleb już nie chodzi. Bardzo mnie to
martwi; kto leży, ten szybko umiera.
Nie można wciąż leżeć przysiadłam przy nim i ostrożnie dotknęłam jego rękawa.
Spojrzał na mnie krzywo.
A cóż mam robić twoim zdaniem?
Gdybyś tak poszedł na strych. Może uda ci się złapać kota?
Aha! zabrzmiało to szyderczo.
Zorientowałam się, że palnęłam głupstwo. Wszystkie koty zostały już przecież dawno
zjedzone. Zasępiłam się, zbierając myśli.
Może kupimy pułapkę na myszy zaproponowałam niepewnie.
A to po co?
Będziemy jeść myszy!
To jest myśl! zawołał, podnosząc się do pozycji siedzącej.
Myślę, że myszy nie są gorsze od kotów ciągnęłam w natchnieniu.
Nic a nic.
Moglibyśmy co dzień jeść mięso.
No, niezle mruknął niewyraznie.
Ożywienie minęło. Znów się położył, odwrócił się do mnie plecami i naciągnął czapkę na
uszy. Zrozumiałam, że nie ufa temu przedsięwzięciu, i umilkłam.
18 GRUDNIA
Zastawiłam pułapki po kątach. Dima udawał, że śpi, ale widziałam, jak przez opuszczone
rzęsy pilnie śledzi moje poczynania. Nad ranem przyśniło mi się, że do pułapki wpadły wielkie,
białe, o czerwonych jak żurawiny oczach, króliki. Obudziłam się i ruszyłam do pułapek. Były
puste! Dima miał rację. Myszy najwidoczniej dawno wyzdychały.
19 GRUDNIA
Dima wstał dziś przede mną, długo krążył po pokoju, potykając się o meble i klnąc. W końcu
wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Przepadł gdzieś na cały dzień.
Gdzie byłeś? zapytałam, gdy wrócił.
A tak& łazikowałem spławił mnie niejasno.
Po czym mrugnął porozumiewawczo i wypalił:
Zamierzałem znalezć bocheneczek chleba.
O czym ty mówisz? zawołałam wystraszona.
Spojrzał na mnie przenikliwie.
Pewnie myślisz, że zwariowałem?
Nie, coś ty?& Ale& przecież&
Daj spokój! Wiem, że chleb nie leży na ulicy. Nie o to chodzi.
Więc o co?
Nie odpowiedział. Ale ponieważ nie ruszałam się z miejsca i patrzyłam na niego, zaczął
mówić. Z początku z trudem, powoli, a potem coraz szybciej i szybciej. Owładnęło nim jakieś
dziwne, niezrozumiałe dla mnie podniecenie.
Natknął się dziś na dziecięce sanki załadowane chlebem. Sanki otaczał pięcioosobowy
uzbrojony konwój. Za nimi posuwał się tłum. Wszyscy jak urzeczeni wpatrywali się w bochenki.
Dima ruszył z tłumem. Pod sklepem sanki rozładowano. Ludzie rzucili się na puste skrzynki
w poszukiwaniu okruchów. Dima znalazł na ziemi, wdeptaną w śnieg, sporą skórkę. Jakiś
chłopaczek wyrwał mu ją z rąk. Zaczął ją żuć ten podły zasmarkaniec, śliniąc się i mlaszcząc.
W Dimę wstąpił demon. Chwycił chłopczyka za kołnierz i zaczął nim potrząsać, nie myśląc, co
robi. Głowa malca dyndała na cieniutkiej szyjce, jak u szmacianego Pietruszki. Mimo to nadal
poruszał szybko szczękami, oczy miał zamknięte. Dosyć, dosyć wujku! Patrz! rozkrzyczał się
nagle i szeroko otworzył usta. Dima grzmotnął nim o ziemię. Miał ochotę go zabić. Ale na
szczęście ze sklepu wytoczył się, rumianolicy jak maślana bułeczka, sprzedawca. A sio! Sio!
krzyknął i zamachał rękami.
Jakby to były wróble, a nie ludzie! Dima był oburzony. A najbardziej mnie zdumiewa,
że temu szubrawcowi nikt nie przyłożył po pysku.
Udręczony zadumał się nagle, zapatrzył tępo w jeden punkt. Czułam, że coś pominął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]