[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niezaprzeczalnym ojcu, jak to na krótko przed Wielkanocą wybraliśmy się razem w
podróż, która nie szczędziła niespodzianek, a jednak przebiegła według życzenia i
upodobania. Laurą, Heleną i Nelą obdarzyły mnie trzy matki, które z ducha i z
wyglądu dla pełnych czułości oczu nie mogłyby być bardziej odmienne, ba, gdyby
kiedykolwiek doszło między nimi do rozmowy, bardziej krańcowo różne; ich córki
natomiast szybko uzgodniły z zapraszającym ojcem cel podróży: Do Włoch! Mnie
wolno było zażyczyć sobie Florencję i Umbrię, co nastąpiło, przyznaję, ze względów
sentymentalnych, bo tam przed dziesiątkami lat, dokładnie latem pięćdziesiątego
pierwszego, zawiodła mnie podróż autostopem. Wówczas mój plecak ze śpiworem i
koszulą na zmianę, szkicownikiem i pudełkiem akwarel niewiele ważył, a każdy gaj
oliwny, każda dojrzewająca na drzewie cytryna były dla mnie godne podziwiania.
Teraz jechałem z córkami, a one jechały ze mną bez matek. (Ute, która nie ma córek,
ma tylko synów, pożegnała mnie na ten czas sceptycznym spojrzeniem).
Laura, matka trójki dzieci, jeśli w ogóle uśmiechająca się, to tylko na próbę,
zarezerwowała nam hotele i załatwiła wypożyczenie samochodu z Florencji. Helena,
pobierająca jeszcze niecierpliwie nauki w szkole aktorskiej, przy misach studzien, na
marmurowych schodach czy oparta o antyczne kolumny umiała już przybierać
teatralne, najczęściej komiczne pozy. Nela być może przeczuwała, że ta podróż była
ostatnią okazją do tego, by po dziecięcemu iść z ojcem trzymając go za rękę. Dzięki
temu mogła nie przejmować się czekającą ją kotłowaniną i pozostawić Laurze
siostrzane przekonywanie jej, żeby jednak choćby na przekór głupiej szkole
zrobiła maturę. Wszystkie trzy na stromych schodach Perugii, w trakcie wspinania
się pod górę w Asyżu i Orvieto niepokoiły się o ojca, któremu nogi palacza na
każdym kroku przypominały o wydmuchiwanym przez dziesiątki lat dymie. Musiałem
robić przerwy i zwracać uwagę na to, żeby przy okazji było jednak do obejrzenia coś
godnego podziwu: tu portal, tam fasada krusząca się szczególnie intensywnie
kolorystycznie, czasem tylko wystawa zapełniona butami.
Oszczędniejszy nizli z tytoniem okazałem się z pouczeniami wobec nagromadzenia
sztuki, która wszędzie, czy to początkowo w Uffizi, pózniej przed fasadą katedry w
Orvieto, czy w nie tkniętych jeszcze w dziewięćdziesiątym szóstym górnym i dolnym
kościele w Asyżu, zachęcała do komentarzy; to raczej moje córki były dla mnie
najżywszym pouczeniem, bo widząc je przed Botticellim, Fra Angelico, przed
freskami i obrazami, na których włoscy mistrzowie z wdziękiem łączyli kobiety w
grupy, często po trzy, rozstawiali, szeregowali, pokazywali od przodu i od tyłu, z
profilu, obserwowałem, jak Laura, Helena, Nela zachowywały się niczym lustrzane
odbicie namalowanych dziewic, aniołów, wiosennie alegorycznych dziewcząt, raz jak
gracje, raz w milczącej adoracji, to znów gestykulując wymownie stały przed
obrazami, podrygiwały, uroczyście przesuwały się z lewej na prawą albo kroczyły ku
sobie, jak gdyby wyszły spod pędzla Botticellego, Ghirlandaio, Fra Angelica czy (w
Asyżu) Ciotta. Wszędzie, wyjąwszy solowe występy, oferowano mi balet.
Tak to zachowujący dystans obserwator czuł się uhonorowany jako ojciec. Lecz
zaraz po powrocie do Perugii, gdzie się zatrzymaliśmy, idąc z córkami wzdłuż
etruskich murów miejskich to pod górę, to z góry, miałem wrażenie, że ja, dopiero co
jeszcze samowładny ojciec, jestem obserwowany przez szczeliny ciasno spojonego
obmurowania, że spoczywa na mnie wytężone spojrzenie, że trzy tak odmienne matki
mają się na baczności i co się mnie tyczy są zgodnie zaniepokojone, czy
wszystko układa się jak należy, czy ja nie faworyzuję żadnej z córek, czy wciąż się
staram nadrobić dawne zaniedbania i czy w ogóle potrafię sprostać moim ojcowskim
obowiązkom. W następne dni unikałem nieszczelnych murów wzniesionych na
sposób ściśle etruski. A potem przyszła Wielkanoc z biciem w dzwony. Jak
gdybyśmy mieli za sobą bytność w kościele i na mszy, przechadzaliśmy się po Corso
tam i z powrotem: Laura wzięła mnie pod rękę, ja trzymałem dłoń Neli, a przed nami
produkowała się Helena. Potem pojechaliśmy na zieloną trawkę. I ja, zaopatrzony z
ojcowską przezornością, w spękanych, tworzących jaskinie i gniazda korzeniach
drzew oliwnego gaju, który zapraszał nas na piknik, pochowałem nie akurat
wielkanocne jajka, ale przecież wyszukane niespodzianki, jak ciasto migdałowe,
torebki suszonych prawdziwków, koncentrat bazylii, słoiczki oliwek, kaparów, sardeli
i czym tam jeszcze Włochy dogadzają podniebieniu. Podczas gdy uwijałem się wśród
drzew, córki musiały nieruchomo spoglądać na krajobraz.
I oto nastąpiła powtórka czy może nadrabianie zaległości z dziecinnych lat.
Wszystkie trzy wytropiły kryjówki ojca i zdawały się szczęśliwe z tego powodu,
aczkolwiek Helena twierdziła, że między korzeniami, akurat tam, gdzie znalazła
woreczek lawendy, gniezdziły się węże, na pewno jadowite, potem jednak chwała
Bogu umknęły.
Od razu przyszły mi znów na myśl ukryte w etruskich murach matki jako stężony
matriarchat. Potem wszakże, już w drodze powrotnej, przejeżdżając obok plakatów
wyborczych agitujących za potentatem od mediów lub jego faszystowskimi
sprzymierzeńcami, ale także za sojuszem centrolewicowym spod znaku oliwki,
zobaczyliśmy stado owiec, w którym za prowadzącym baranem podążały owce-matki
ze swymi wielkanocnymi jagniętami i zachowywały się przy tym tak po owczemu
niefrasobliwie, jak gdyby czegoś takiego jak sklonowane owce o imionach Megan i
Morąg nigdy nie było, jak gdyby nie należało się liczyć z rychłymi narodzinami
pozbawionej ojca owcy Dolly, jak gdyby także w przyszłości ojcowie mogli się
jeszcze przydać&
1997
Wielce Szanowny Panie, dopiero teraz, po powrocie z kongresu w Edynburgu, gdzie
miałem okazję porozmawiać na tematy fachowe z powszechnie wychwalanym i
budzącym lęk embriologiem doktorem Wilmutem, a przed odlotem już pojutrze do
Bostonu na wymianę poglądów z kolegami, znajduję chwilę czasu, żeby rozproszyć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]