[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szczęśliwego poety.
- W porządku - powiedziała. - Zapomnij o tym. Pogadamy pózniej.
Rozłączyła się i Dan schował komórkę do kieszeni spranych czarnych sztruksów. Wy-
ciągnął z tylnej kieszonki paczkę papierosów i zapalił kolejnego od niedopałka poprzedniego.
Przypalił sobie przy okazji kciuk, ale nawet tego nie poczuł.
Serena van der Woodsen.
Po raz pierwszy spotkali się na imprezie. Nie, to nie do końca było tak. Dan widział ją
na imprezie, swojej imprezie, jedynej, jaką kiedykolwiek urządził w ich mieszkaniu na rogu
Dziewięćdziesiątej Dziewiątej i West End Avenue.
Był kwiecień, ósma klasa. Impreza była pomysłem Jenny, a ich ojciec, Rufus Humph-
rey, niesławny emerytowany wydawca poezji mało znanych bitników i zapalony imprezo-
wicz, chętnie Się na to zgodził. Ich matka już od paru łat mieszkała w Pradze, żeby skupić
się na swojej sztuce , Dan zaprosił całą swoją klasę i powiedział, że mogą przyprowadzić,
kogo tylko chcą. Zjawiła się ponad setka gości, a Rufus rozlewał piwo z beczki pływającej w
wannie i dużo dzieciaków upiło się wtedy pierwszy raz w życiu. Była to najlepsza impreza, na
jakiej kiedykolwiek był Dan, nawet jeśli tylko to on tak twierdził. Nie dlatego, że była wtedy
niezła popijawa, tylko z powodu obecności Sereny van der Woodsen. Nieważne, że się skuła i
skończyła, grając w głupią pijacką grę, kiedy całowała brzuch jakiegoś chłopaka, który był
cały zamazany markerem. Dan nie mógł oderwać od niej wzroku.
A potem Jenny powiedziała mu, że Serena chodzi z nią do tej samej szkoły, i od tamtej
pory siostra stała się jego małym agentem; zdawała mu relacje ze wszystkiego, co Serena ro-
biła, mówiła, w co była ubrana i tak dalej, informowała Dana o zapowiadanych wydarzeniach
towarzyskich, kiedy to znów mógłby ją zobaczyć. To jednak zdarzało się rzadko. Nie dlatego,
że było mało imprez - owszem, było ich cale mnóstwo - tylko że na większość z nich Dan nie
mógł się wkręcić. Nie należał do tego samego świata co Serena, Blair, Nate i Chuck. Nie był
nikim wyjątkowym, tylko zwyczajnym nastolatkiem.
Przez dwa lata Dan krążył za Serena, pragnąc jej na odległość. Nigdy z nią nie rozma-
wiał. Kiedy wyjechała do szkoły z internatem, próbował o niej zapomnieć, przekonany, że ni-
gdy więcej jej nie zobaczy, chyba że jakimś cudem wylądowaliby w tym samym college'u.
A teraz wróciła.
Przeszedł do połowy ulicy, zakręci! i wrócił. W jego głowie kłębiły się myśli. Mógłby
zorganizować następną imprezę. Zrobiłby zaproszenia i dał Jenny, żeby wsunęła jedno do
szalki Sereny. Kiedy Serena zjawi się na jego imprezie, podejdzie do niej, wezmie od niej
płaszcz i wyrazi swoją radość z jej powrotu do Nowego Jorku.
Padało każdego dnia, kiedy ciebie nie było - powiedziałby poetycko.
Potem wśliznęliby się do biblioteki jego ojca, ściągnęli z siebie ubrania i całowali na
skórzanej sofie przed kominkiem. A jak już wszyscy by sobie poszli, zjedliby wspólnie miskę
kawowych lodów Breyersa, ulubionych Dana. A potem już zawsze spędzaliby wszystkie
chwile razem. Nawet przenieśliby się jak Trinity do koedukacyjnej szkoły na resztę roku, bo
nie potrafiliby wytrzymać rozłąki. A potem poszliby na Columbię i mieszkali w kawalerce w
pobliżu uniwersytetu; w ich mieszkaniu nie byłoby nic oprócz wielkiego łóżka. Przyjaciele
Sereny staraliby się ją nakłonić do powrotu do jej dawnego życia, ale żadne bale dobroczyn-
ne, żadne wystawne kolacje, żadne eleganckie przyjęcia by jej nie skusiły. Serena bez żalu
wyrzekłaby się swojego funduszu powierniczego i diamentów ciotecznej babki. Mogłaby na-
wet żyć w nędzy, jeśli tylko byłaby z Danem.
- Niech to szlag, mamy tylko pięć minut do dzwonka.
Dan usłyszał czyjś nieprzyjemny glos. Odwrócił się i rzeczywiście, to był Chuck Bass,
Szalikowiec, jak nazywał go Dan, bo Chuck zawsze nosił śmieszny kaszmirowy szal z mono-
gramem. Chuck stal zaledwie jakieś pięć metrów od niego ze swoimi dwoma kumplami z
ostatniej klasy z Riverside Prep, Rogerem Painem i Jeffreyem Prescottem. Nie odezwali się
do Dana, nawet nie skinęli głowami; w ogóle nie zwracali na niego uwagi. Bo po co? Ci chło-
pacy ze szpanerskiego Upper East Side, którzy co rano wsiadali do autobusu na Siedemdzie-
siątej Dziewiątej i przyjeżdżali na West Side tylko do szkoły albo jak szli na jakąś dziwaczną
imprezę. Chodzili z Dartem w jednej klasie w Riverside Prep, ale z pewnością nie należeli do
tej samej klasy. Byt dla nich nikim. Traktowali go jak powietrze.
- Ludzie - powiedział Chuck do kumpli. Zapalił papierosa. Chuck palił papierosy jak
skręty, trzymając je między palcem wskazującym i kciukiem, mocno się zaciągając. Dopraw-
dy, żałosne. - Zgadnijcie, kogo widziałem wczoraj wieczorem? - powiedział, wypuszczając
obłok szarego dymu.
- Liv Tyler? - zapytał Jeff.
- Taak. i pewnie ostro na ciebie leciała, co? - roześmiał się Roger.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]