[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ciół wziętych razem. Armia ta obozuje wzdłuż Kensington High Street i wypełnia ją od ko-
ścioła aż po Addison Road Bridge. Ma ona nacierać dziesięcioma różnymi drogami pod górę
ku północy.
Nie mogę już wytrzymać tutaj dłużej. Wszystko pogarsza sprawę więcej niż trzeba. Na
przykład nad Campden Hill zaczęło świtać; na niebie ukazują się płaty srebra, bramowane
złotem. Jeszcze gorsze jest to, że Wayne i jego ludzie odczuli bliskość poranka; twarze ich,
choć blade i pokrwawione, rozjaśniły się dziwną nadzieją i są nieznośnie patetyczne. Najgor-
sze zaś ze wszystkiego jest to, że chwilowo oni zwyciężają. Gdyby nie Buck i jego nowa
armia, to choć z trudem, ale mogliby zwyciężyć.
Powtarzam, że nie mogę znieść tego. Jest to zupełnie tak, jak gdybym patrzył na tę
wspaniałą sztukę Maeterlincka (znacie panowie moją predylekcję do staroświeckich, norma-
lnych autorów z dziewiętnastego stulecia), w której musimy patrzeć na spokojną rozmowę
ludzi w zacisznym salonie, podczas gdy wiemy, że za drzwiami znajdują się ludzie, których
jedno słowo może zburzyć ten spokój i zamienić go w tragedię. A tu jest jeszcze gorzej, bo
tutaj ludzie nie rozmawiają, tylko skręcają się i broczą krwią, i umierają za sprawę już prze-
sądzoną i to przesądzoną przeciwko nim. Skłębione, szare masy ludzi jeszcze się szarpią i
męczą i chwieją się to w jedną, to w drugą stronę u stóp wielkiej szarej wieży; a wieża stoi
wciąż nieruchoma i będzie tak stać. A ci ludzie zanim słońce zajdzie zostaną zmiażdżeni i
powstaną nowi ludzie, i będą zmiażdżeni, i popełni się nowe krzywdy i tyrania będzie zawsze
znów wschodziła jak słońce, a niesprawiedliwość będzie zawsze świeża jak kwiaty na wiosnę.
A szara, kamienna wieża zawsze będzie patrzeć z góry na to wszystko. Materia w swojej
brutalnej piękności będzie zawsze patrzeć z góry na tych, którzy są tak szaleni, że zgadzają
się umrzeć i jeszcze bardziej szaleni, gdyż zgadzają się żyć.
Tak nagle urywa się pierwsza i ostatnia korespondencja specjalnego sprawozdawcy
Dziennika Dworskiego dla tego czcigodnego czasopisma.
Sam sprawozdawca, jak to już powiedziano, był po prostu chory i ponury z powodu
ostatniej wieści o triumfie Bucka. Smutnie też i ze zwieszoną głową schodził w dół stromą
Aubrey Road, na którą ubiegłej nocy wspinał się w tak niebywałym podnieceniu. Wyszedł na
pustą, oświetloną porankiem główną ulicę rozglądając się za dorożką. Lecz na pustej prze-
strzeni nie mógł niczego wypatrzeć, oprócz jakiegoś złocistobłękitnego, błyszczącego przed-
miotu posuwającego się bardzo prędko, który z początku wyglądał jak olbrzymi chrabąszcz, a
okazał się ku jego wielkiemu zdziwieniu Barkerem.
Czy słyszałeś dobre nowiny? zapytał ten dżentelmen.
Tak odpowiedział Quin zrównoważonym głosem słyszałem wesołe nowiny o
wielkiej radości. Ale może wzięlibyśmy razem dorożkę do Kensingtonu? Widzę jedną po
tamtej stronie.
Wzięli dorożkę i już po czterech minutach znalezli się przed frontem licznej i niezwy-
ciężonej armii. Quin przez całą drogę nie powiedział ani słowa i było w nim coś takiego, że
niewrażliwy z natury Barker również powstrzymał się od rozmowy.
Wielka armia posuwała się Kensington High Street, ściągając niezliczone głowy do
okien, bo z dawien dawna, jak pamięcią sięgnąć, nie widziano w Londynie tak dużej armii. W
porównaniu z tą ogromną organizacją, która poruszała się teraz na przestrzeni całych kilome-
trów, z Buckiem na czele jako dowódcą, a królem na końcu jako sprawozdawcą dziennikar-
skim, cała nasza historia problemu Notting Hillu wydaje się nic nie znaczącym zdarzeniem.
Wobec tego wojska czerwoni wojownicy z Notting Hill i zieloni z Bayswater wyglądali jak
małe rozproszone grupki. Wobec tej armii cała ta batalia wokół ulicy Pompy była niby mro-
wisko pod kopytami bawołu. Każdy, kto widział niekończące się szeregi ludzi, wiedział, że
nadszedł triumf brutalnej arytmetyki Bucka. Czy Wayne miał rację czy nie, czy był mędrcem
czy wariatem, wszystko to mogło stanowić temat do dyskusji. Ale było to tematem history-
cznym. U wylotu Church Street, na wprost kościoła Kensingtońskiego, maszerujący zatrzy-
mali się w doskonałych nastrojach.
Poślijmy do nich jakiegoś posłańca czy herolda rzekł Buck, zwracając się do
Barkera i do króla. Poślijmy i zaproponujmy im, żeby poddali się bez dalszej kotłowaniny.
Cóż my im powiemy? odezwał się Barker z powątpiewaniem.
Fakty mówią same za siebie stwierdził Buck. Powiedzmy im po prostu, że ich
armia, która walczy z naszą armią, i nasza dotychczasowa armia, która walczy z ich armią,
razem wynosi tysiąc ludzi. Powiedzmy, że mamy ponadto cztery tysiące ludzi. To przecież
bardzo proste. Na tysiąc walczących żołnierzy oni mają najwyżej trzystu i teraz z tymi trzy-
stoma ludzmi muszą walczyć przeciwko czterem tysiącom siedmiuset. Niech spróbują, jeżeli
ich to bawi.
I burmistrz Północnego Kensingtonu roześmiał się.
Herold, którego wysłano na Church Street wystrojony był w uniform Południowego
Kensingtonu i mienił się od złota i błękitu. Na dolmanie miał wyszyte trzy ptaki. Towarzyszy-
ło mu dwóch trębaczy.
Ale cóż oni zrobią, gdy się zgodzą zapytał Barker, czując po prostu potrzebę
odezwania się wśród nagłej ciszy, jaka zawisła nad ogromną armią.
Znam ja dobrze mojego Wayne'a roześmiał się Buck. Gdy się podda, przyśle
nam czerwonego herolda z płomienistym lwem Notting Hillu. Nawet poddaniem się zachwy-
ci, gdy jest ceremonialne i romantyczne.
Król, który podszedł do czoła kolumny wzdłuż szeregu, odezwał się teraz po raz pie-
rwszy:
Nie zdziwiłbym się wcale rzekł gdyby Wayne zawiódł pana i mimo wszystko
nie przysłał herolda. Sądzę też, że pan nie zna Wayne'a tak dobrze, jak się panu wydaje.
Bardzo dobrze, Najjaśniejszy Panie odpowiedział Buck swobodnie lecz jeżeli
to się nie wyda brakiem szacunku, gotów jestem moje polityczne kalkulacje przedstawić w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]