[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie wiem, co działo się zaraz potem. Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy stałem obok
wraku statku, pod jedyną lampą. Wkoło leżała gruba warstwa świeżego puszystego śniegu z
wyraznie odciśniętymi śladami moich butów. Pewnie minęła minuta, albo dwie...
Roślina, bo wciąż uważam, że to raczej roślina, trwała w bezruchu. Pomyślałem, że może
zginęła, zmiażdżona, bo spore kawałki, grube jak ramię mężczyzny, leżały osobno, niczym
odłamane gałęzie.
Potem główny pień znów się poruszył. Odpełzł od kadłuba i ruszył w moim kierunku. Teraz
wiedziałem już na pewno, że jest wrażliwy na światło, bo stałem dokładnie pod tysiącwatową
lampą.
Wyobrazcie sobie dąb, albo lepiej drzewo figowe z wieloma pniami i korzeniami, ale
spłaszczone przez grawitację i próbujące pełznąć po ziemi. To coś dotarło na pięć metrów od zródła
światła i zaczęło je otaczać, aż utworzyło idealny krąg. Zapewne odległość pięciu metrów stanowiła
granicę tolerowanego natężenia blasku, bliższa powodowałaby ból.
Przez kilka długich minut nic się nie działo. Pomyślałem, że stwór nie żyje, że zamarzł na
dobre.
Ale wtedy właśnie na gałązkach pojawiły się liczne pąki. Otworzyły się jak kielichy
kwiatów, tylko nieporównanie szybciej. W rzeczy samej, to były kwiaty, każdy wielkości ludzkiej
głowy.
Delikatne, cudownie kolorowe płatki rozwinęły się, a do mnie dotarło, że nikt jeszcze nigdy
nie widział tych barw. Dopiero my przynieśliśmy tu dość światła. Niestety...
Wici i pręciki drżały łagodnie... Podszedłem do żywej ściany, która mnie otaczała.
Widziałem wszystko z bliska. Ani wtedy, ani przedtem nie bałem się tego stwora. Na pewno nie
miał złych zamiarów. O ile w ogóle posiadał świadomość.
Wielkie pąki w różnych stadiach rozwoju rozkwitały całymi tuzinami. Teraz przypominały
właśnie wyklute z poczwarek motyle, takie ze zwiniętymi jeszcze i wilgotnymi skrzydłami.
Zaczynałem rzecz rozumieć.
Ale zamarzały i ginęły równie szybko, jak powstawały. Potem, jeden po drugim, odpadły od
rodzica. Przez chwilę miotały się jak wyrzucone na ląd ryby. I już wiedziałem. Te membrany to nie
były płatki, ale płetwy albo ich odpowiednik. Kwiaty zaś to larwalna, wolno pływająca postać tego
stworzenia, które większość czasu spędza zapewne zakorzenione w dnie i wysyła jedynie młode na
poszukiwanie nowych terenów. Jak ziemskie koralowce.
Ukląkłem, by lepiej przyjrzeć się młodym. Kolory już zanikały przechodząc w oliwkowy
brąz. Niektóre żyjątka poruszały się jeszcze słabo, a gdy podchodziłem, próbowały mnie ominąć.
Jak mnie wyczuwały?
Potem spostrzegłem, że te pręciki, jak je nazywałem, mają na czubkach błękitne kropki
przypominające małe szafiry... albo oczy na płaszczu mięczaków. Czułe na światło, ale niezdolne
do rejestrowania obrazów. Gdy tak patrzyłem, klejnoty zmatowiały, pociemniały i stały się niczym
zwykłe kamienie...
Doktorze Floyd... czy kto tam mnie słyszy... nie mam wiele czasu. Mój system
podtrzymania życia włączył już alarm. Ale prawie skończyłem.
Wiedziałem już, co trzeba zrobić. Kabel z lampą sięgał prawie lodu. Szarpnąłem go kilka
razy i światło zgasło w kaskadzie iskier.
Nie byłem pewien, czy nie za pózno, bo przez kilka minut nic się nie działo. Podszedłem do
splątanej gęstwiny i kopnąłem najbliższy konar.
Stwór zaczął rozplątywać się z wolna i cofać do kanału. Szedłem za nim aż do wody,
poganiając dalszymi kopniakami, gdy zwalniał. Czułem, jak lód kruszy mi się pod butami. Gdy
znalezliśmy się blisko celu, istota zebrała ostatek sił, jakby wiedziała, że jest już prawie w domu.
Ciekawe, czy przeżyje, by znów rozkwitnąć.
Zniknęła pod powierzchnią, zostawiając za sobą kilka martwych larw. Woda gotowała się
przez kilka chwil, potem lód ponownie odgrodził ją od próżni. Wróciłem do statku, by sprawdzić,
czy da się coś uratować. Ale o tym wolałbym nie mówić.
Mam tylko dwie prośby, doktorze. Gdy sklasyfikujecie już to nowe stworzenie, nazwijcie je
moim imieniem.
A poza tym, niech ci z następnej wyprawy zabiorą nasze kości z powrotem do Chin.
Systemy skafandra tracą moc, a ja nie wiem nawet, czy ktokolwiek mnie słyszy. Ale tak czy
inaczej, będę powtarzał tę wiadomość, jak długo się da...
Mówi profesor Chang. Jestem na Europie. Tsien uległ zniszczeniu. Wylądowaliśmy w
pobliżu Wielkiego Kanału i ustawiliśmy pompy na krawędzi lodu...
28 - MAAY ZWIT
MISS PRINGLE
ZAPISA
Oto wschodzi Słońce! Bardzo szybko, jak na tak wolno obracający się świat. Wiem, wiem,
dysk jest bardzo mały, więc od razu cały wyskakuje znad horyzontu... Oświetlenie prawie się nie
zmieniło. Gdyby nie patrzeć w tę stronę, w ogóle można by nie zauważyć tego drugiego zródła
blasku.
Ale mam nadzieję, że Europejczycy widzą swoje. Zwykle wychodzą na brzeg najpózniej po
pięciu minutach od małego świtu. Ciekawe, czy już mnie dostrzegli. Czy się boją?
Chociaż może być dokładnie odwrotnie. Na przykład załóżmy, że są dociekliwi i rzucą się
sprawdzać, kto taki odwiedził ich Tsienville... Miło by było...
Nadchodzą! Satelity chyba wszystko widzą, ale włączyłem też kamery Falcona...
Jacy oni powolni! Obawiam się, że pogawędka z nimi ciągnęłaby się w nieskończoność...
oczywiście jeśli zechcieliby ze mną rozmawiać...
Przypominaj ą tego stwora, który przewrócił Tsiena, ale są o wiele mniejsi... Kojarzą się z
drzewkami maszerującymi na sześciu pniach. Mają setki konarów dzielących się na gałązki, te
rozszczepiaj ą się dalej... i jeszcze dalej. Coś jak macki uniwersalnych robotów ogólnego
przeznaczenia. Długo trwało, nim pojęliśmy, że postać humanoidalna to tylko jedna z bezmiaru
możliwości, niezgrabna na dodatek. Jak wspaniale jest mieć bezlik tak drobnych manipulatorów!
Cokolwiek zmyślnego wynajdziemy, zawsze się okazuje, że matka natura już wcześniej na to
wpadła...
Te mniejsze są cudowne, takie podrygujące krzaczki. Ciekawe, jak się rozmnażają? Przez
pączkowanie? Nie wiedziałem, ile w nich uroku. Są piękni. Prawie tak samo kolorowi jak ryby raf
koralowych, może zresztą z tych samych powodów... by przywabić partnera lub oszukać drapieżcę,
udając kogoś czy coś zupełnie innego...
Powiedziałem, że przypominają krzaki? I to różane, bo mają kolce! Sądzę, że nie bez
przyczyny...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]